70 rocznica śmierci Wojciecha Kossaka

(Wspólna Sprawa nr 5)

Gdybyśmy na przeciętnej ulicy przeprowadzili sondaż na temat tego, kto jest najbardziej znanym polskim malarzem, większość odpowiedzi oscylowałaby między Matejką a Kossakiem. Bardziej wyrobieni potrafiliby dodać, że Kossaków było trzech. Ale chyba nikt nie wyliczyłby precyzyjnie, że było aż siedmioro…

Nie tylko Juliusz, syn Wojciech i wnuk Jerzy, ale także brat Juliusza Leon i bliscy Jerzego – siostra Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, brat stryjeczny Karol i córka Gloria. Juliusz urodził się w 1824 roku, Gloria zabłysnęła pod koniec lat 70-tych ubiegłego wieku. Tak liczna rodzinna galeria działająca przez 150 lat to światowy ewenement.

Tym większy, że Kossakowie to także ludzie pióra. Wojciech jest autorem niezwykle barwnych „Wspomnień” (400 stron, wyd. 1913 i 1971) i równie błyskotliwych listów (1500 stron, wyd.1985). Jego brat-bliźniak Tadeusz, major Wojska Polskiego, napisał pamiętnik z wojny polsko-bolszewickiej, córka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska ponad 30 tomików poezji i dramatów (w 1998 roku ukazały się 900-stronicowe „Listy”), a jej siostra Magdalena Samozwaniec podobną liczbę książek satyryczno-obyczajowych. Z kolei córka Tadeusza, Zofia Kossak-Szczucka, autorka ponad czterdziestu powieści, głównie historycznych, doczekała nie tylko największej liczby wydań w kraju i za granicą, ale po śmierci także muzeum. Co ciekawe, praktycznie całą dzisiejszą wiedzę o Juliuszu, Wojciechu i Jerzym zawdzięczamy jednemu człowiekowi, krakowskiemu historykowi dr Kazimierzowi Olszańskiemu, który przez pół wieku badał i dokumentował ich twórczość wydając wyczerpujące biografie, listy i wspomnienia. To on w czasach PRL ocalił Kossaków od zapomnienia walcząc z cenzurą i utrudnieniami władz, które np. zezwoliły na publikację „Wspomnień” Wojciecha, ale bez kilkudziesięciu przepięknych akwarelowych ilustracji, których poziom edytorski mógłby zawstydzić nawet dzisiejszych wydawców.

Czy dziś, w czasach migającej elektroniki i postmodernistycznego nicowania tradycyjnej sztuki ich dorobek, zwłaszcza malarski, ma jeszcze znaczenie? Zwłaszcza po dziesięcioleciach artystycznej antypolskiej propagandy, w której tytułowani krytykanci programowo wyśmiewali estetykę tego, co u Kossaków najpiękniejsze – naszej historii, kultury, wartości, patriotyzmu? Juliusz uwieczniał chwałę Rzeczypospolitej, Wojciech zrywy powstańcze i legionowe, a Jerzy klęskę bolszewików, więc w PRL i później była to sztuka jak najbardziej niepoprawna politycznie. Zwłaszcza Jerzego „naukowo” zalepiono szyderczymi epitetami, odsądzono od artystycznej czci i skazano na społeczny niebyt. Pierwszy album poświęcony jego twórczości Kazimierz Olszański mógł wydać dopiero w 1992 roku. Od połowy XIX wieku do ostatniej wojny Kossakowie święcili triumfy w kraju i za granicą, byli podziwiani, ich dzieła popularyzowano na licznych wystawach. Po wojnie przez lat siedemdziesiąt w Polsce zorganizowano raptem dwie. Pierwsza w 1986 roku w Krakowie została zamknięta, gdy frekwencja gwałtownie rosła. Drugą zorganizowano w Warszawie po dwudziestu latach. Panoramę Racławicką autorstwa Wojciecha Kossaka i Jana Styki otwarto dopiero czterdzieści lat po wojnie, a z dziesiątek dzieł w Muzeum Narodowym w Warszawie nawet dziś można obejrzeć dwa, w porywach trzy. Krakowska posiadłość „Kossakówka”, przez dziesięciolecia siedziba rodu i oaza polskiej kultury, tętniąca życiem i nawiedzana przez wielkich, takich jak Sienkiewicz, Malczewski, Wyspiański, Fałat, Conrad i Paderewski, po wojnie została skazana na niepamięć, okrojona i zapuszczona, a dziś chyli się ku upadkowi na zapleczu wielkiego domu towarowego. Nawet tabliczka informująca o „zabytku” zardzewiała ledwie trzymając się gwoździa, choć kiedyś o względy lokatora zabiegali cesarze. Matejko miał więcej szczęścia, urządzono mu piękne muzeum, a jego twórczość wychwalano w licznych publikacjach. Czyżby Kossaków pokonano?

Kawalerii najwyższego lotu nie da się pokonać. Elita polskiej jazdy, skrzydlata husaria, której najlepszym malarzem pozostaje niezmiennie Wojciech, nie przegrała żadnej bitwy przez 125 lat - kolejny światowy ewenement – więc i Kossakowie, mistrzowie koni malowanych, nigdy nie ustąpili pola, a nawet mimo barier nadal szarżują, co najlepiej obrazuje dowcip: „za życia namalowali 1000 obrazów, z czego do dziś zachowało się 1500”. Otóż Juliusz zmarł w 1899 roku, Wojciech w 1942 roku, Jerzy w 1955, a ich dzieła wciąż „powstają”. Z Internetu i bazarów staroci niezmiennie płynie wartki strumień różnej maści falsyfikatów, podróbek i przeróbek, bo choć potrafią zdegustować nawet przeciętnego amatora, to wciąż mają wzięcie. Nie każdego stać na oryginał. Mało tego, w obiegu antykwarycznym także trafiają się falsyfikaty, choć na tyle wyrafinowane, że nieraz potrafi je zdiagnozować tylko znawca… koni. Mistrzom wprawdzie zdarzało się popełniać słabsze dziełka na handel, to jednak jako wyśmienitym jeźdźcom nie zdarzało się popełniać błędów w końskiej anatomii, w przypadku fałszerzy nagminnych.

Pomimo owej „degustacji”, typowej zresztą dla wielu ekskluzywnych dóbr, autentyczne obrazy Kossaków są od lat cenione, są pewną i poszukiwaną inwestycją. W galeriach i domach aukcyjnych w całej Polsce niezmiennie trzeba wyłożyć od kilku tysięcy złotych za scenki Jerzego, poprzez kilkanaście tysięcy za większego Wojciecha, po kilkadziesiąt za akwarele Juliusza. Bywają też okazy za setki tysięcy, zaś kilka lat temu kilkumetrowi dragoni Wojciecha z przełomu stuleci gotowi byli przygalopować do potencjalnego mecenasa za okrągły milion. Tak więc, Kossaków nie udało się przegnać z rodzimej sztuki, bo nie udało się ich zohydzić w narodowej wyobraźni, i tej salonowej, i tej bazarowej. Prawdziwy odbiorca patrzy oczami, czuje sercem i jest odporny na krytykę polityczną.

Co więcej, Kossakowie nie tylko utrzymali się w cenie, ale i w siodle. W ciągu ostatnich dwóch dekad w Polsce żywiołowo rozwinęło się jeździectwo. Powstały setki prywatnych stajni, wciąż powstają nowe. Najbliżej w Truskawiu, Stanisławowie, Mariewie, pięć w Łomiankach. Większość prędzej czy później poszukuje jakiegoś oparcia kulturowego, czy choćby estetycznego, czasem dla zabawy, czasem dla marketingu, a nierzadko z potrzeby ducha. Niektóre odnajdują się w stylu westernowym, a inne po prostu u siebie, czyli w polskości, którą u Kossaków można czerpać garściami. Wszak cała nasza historia działa się w siodle.

Najbardziej popularną formą końskiej rozrywki są niezmiennie gonitwy za lisem, czyli biegi św. Huberta w okolicach 3 listopada. Wojciech i Jerzy namalowali ich mnóstwo, kodując pędzlem niemal gotowy instruktarz dla przyszłych pokoleń. W ich czasach były to szczegółowo dopracowane imprezy z wyższych sfer, na których jeźdźców obowiązywała etykieta i wyszukany strój – czarny cylinder, czerwony rajtrok, białe bryczesy. Najlepszą w polskiej literaturze relację pozostawił Wojciech w bogato ilustrowanych „Wspomnieniach”, uwieczniając ją także na płótnie, szczęśliwie prezentowanym w stołecznym Muzeum Narodowym. Wydarzenie miało miejsce w 1886 roku w Gödöllö, myśliwskiej rezydencji Franciszka Józefa pod Budapesztem. W ówczesnych biegach zwanych „par force”, czyli z francuska „na siłę”, startowali prawdziwi mężczyźni. Skąd ta dziwna nazwa? Odmalowany pędzlem i piórem blisko dwugodzinny galop przez pola, lasy, chaszcze i wykroty był morderczym wyzwaniem. Spośród sześćdziesięciu jeźdźców do końca wytrwało pięciu - cesarz, dwóch austriackich książąt, podpułkownik i autor relacji.

Dziś pogoń za lisem to zabawa na płaskim zamkniętym terenie w końskiego berka, któremu przyczepia się do ramienia rudą kitę, a jej uczestnikami są przeważnie amazonki. Młodsze stajnie jeszcze nie zawsze sobie z tym radzą. W tym roku w nieodległej okolicy Izabelina organizatorzy Hubertusa wbrew stukilkudziesięcioletniej tradycji obcesowo zabronili jazdy w typowo kossakowym cylindrze, bo uznali plastikowy kask za absolutny warunek bezpieczeństwa, wręcz wymóg edukacyjny, a jednocześnie urządzili gonitwę na polanie pełnej piaszczystych dziur, w których kilka koni fiknęło kozła zaraz po starcie i jeden jeździec w regulaminowym kasku odjechał do szpitala urzeczywistniwszy pradawną maksymę, że głowa ma dbać o nogi konia, a nie własne okrycie. Co więcej, choć dewizą dżentelmena i dobrego organizatora powinna być punktualność, gonitwa rozpoczęła się pół godziny przed czasem i nie wszyscy jeźdźcy zdążyli się przygotować.

Ale darujmy młodzieży, bowiem stara jeździecka kultura i mądrość z roku na rok i tak stają się coraz powszechniejsze, dzięki czemu większość stajni zdołała już wypracować piękne imprezy radujące serca i oczy. Wiele gonitw urządzanych od kilkunastu lat w okolicy Puszczy Kampinoskiej urosło do rangi ważnego wydarzenia przyciągającego dziesiątki widzów. Wymyślane są najróżniejsze konkursy, pokazy i zabawy przenoszące uczestników w dawne dobre czasy dzięki sprawdzonym wzorcom, strojom i nastrojom. Ziemia drży, koniki parskają, ognisko płonie, muzyka gra, życie towarzyskie kwitnie, a Kossakowie nadal galopują na plakatach i łąkach. Skąd ta wytrwałość? Gdy jego wysokość Franciszek Józef po gonitwie w Gödöllö zapytał jednego z książąt, gdzie Herr Adalbert von Kossak nauczył się tak jeździć, usłyszał: Jest Polakiem z krwi i kości, najpiękniejszy kawaleryjski materiał z urodzenia.

 

NASZ CYTAT

  • kraju_Polan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rekonstrukcje.jpg - 143.79 kb

 

 

 

 

 

DOBRE STRONY

Licznik odwiedzin

Odwiedza nas 43 gości oraz 0 użytkowników.

Dziś 18

W tym miesiącu 635

Od początku 113693