Chiński mur i nowy świat

(Wspólna Sprawa 11)

 

 

W październiku 1939 r. Niemcy utworzyli Generalną Gubernię, rezerwat dla Polaków. W 1940 r. niemieckie władze w GG w trosce o właściwy poziom oświaty i wychowania tubylców tak napisały w oficjalnym dokumencie o reaktywowaniu szkoły powszechnej w Izabelinie: „Nauka (...) przedmiotów jak geografia, historia, historia literatury, jak również gimnastyka jest wykluczona”. („Dzieje szkoły i okolic”, maszynopis, wyd. Szkoła Podstawowa im. płk. S. Królickiego w Izabelinie 1988) Cóż poradzę, że dzisiejsze reformatorskie hasła niektórych całkiem pasują do tej wytycznej?

Generalna Gubernia to jednak jakiś rodzaj polskiej enklawy. Tymczasem w 1939 roku Polacy z Poznańskiego, gdzie utworzono „Warthegau” (Kraj Warty), część III Rzeszy, byli wypędzani w nieznane do Generalnej Guberni bez czasu na spakowanie i bez żadnych ceregieli. Zamykano szkoły i kościoły, aresztowano nauczycieli i księży, tysiące ginęły od kul. Znam to z relacji bezpośrednich świadków, moich teściów. Potem karta wojenna odwróciła się. Rok 1945, zima, Niemcy uciekają przed frontem sowieckim. Malutki Guentherek Liebchen wtulony w matczyną pierś opuszcza Skalmierzyce w Warthegau. To jedni z tych „wypędzonych”, czyli Vertriebenen, o których teraz głośno, w odróżnieniu od tamtych z 1939 roku. Tata małego Guenthera to SS-man Gerhard Liebchen, który dowodził jednostką SS u Jürgena Stroopa tłumiącego powstanie w getcie warszawskim (fot. obok).

Prawie 70 lat później taksówkarz wiezie mnie z pekińskiego lotniska. Pekin porywa swoim rozmachem. Wielkie przeszklone gmachy, mnóstwo autostrad, pięć obwodnic porażających przy naszej połówce obwodnicy Warszawy. Trafiam w końcu do „chińskiej Doliny Krzemowej”, części najznakomitszej uczelni Chin, Uniwersytetu Tsinghua. Jednak nawet z okien hotelowego pokoju widzę także całkiem inne Chiny. Niezależnie od pory dnia i nocy na chodniku stoją ryksze z przerobionego roweru, częściej motoroweru, albo wozy z konikami. Na tych rykszach kwitnie handel, chyba całkiem dziki. Sprzedaje się gazety, ananasy wprawnie rzeźbione chińskimi kozikami i truskawki, wydaje się nadesłane do instytucji doliny krzemowej paczki UPS leżące na trotuarze, przyrządza się na poczekaniu gorące naleśniki, moje najsmaczniejsze danie w Chinach. Tych biednych ludzi o zatroskanych twarzach widać wszędzie. Na rowerze wiozą niebotyczną górę kartonów albo meble, ktoś na chodniku rozłożył warsztat naprawy rowerów. Trzeba wiązać koniec z końcem. Chińczycy trzymają się mocno.

Obok piękny kampus uniwersytecki, inny wspaniały świat. Wejścia strzeże umundurowana straż. Zazdroszczę Chińczykom kampusowej zieleni, magnolii, dziwnych krzewów o kwiatach koloru lawendy, czy może jeszcze dziwniejszych niby-migdałowców z kwiatami o jaskrawo czerwonej barwie. Najbardziej zazdroszczę smaku artystycznego: małe wzgórki, jeziorka i kanały z modrą wodą i dziwne przywiezione skądś wulkaniczne skały będące ozdobą kampusu. Zdarzają się i osobliwości ponad nasze możliwości pojmowania. Oto wielki pomnik krowy. Przygodnie napotkani studenci chińscy nie zdołali mi wytłumaczyć, co ma krowa do uniwersytetu. Pewnie coś ma, ale co?

Na drugi dzień pierwsze wykłady naszej konferencji. Ciekawostka z referatu profesora Kwang Soo Kima z Korei Południowej: teraz ustalenie genomu człowieka zajmuje... godzinę. A przecież jeszcze niedawno cały projekt zajmował 10 lat. Widać, jak szybki jest postęp techniczny. Czy nadąży za nim nasza psychika, także cała nasza humanistyka? Zaskoczył mnie mój dobry znajomy profesor Enrico Clementi, kiedyś jeden z czołowych wizjonerów IBM, który jako pierwszy zaproponował obliczenia komputerowe w trybie równoległym. Teraz jest to standard na całym świecie. Jest emerytem, ale jeszcze pełnym werwy. Z zaciekawieniem słuchałem jego referatu „o teorii Wszystkiego”, w zasadzie nie było się z czym nie zgadzać. Wspomniał, że obecnie najszybszy komputer jest produkcji chińskiej, dwa razy szybszy od amerykańskiego.

Gdy wykład zbliżał się do końca, choć koniec ten okazał się z bardzo rozciągliwej gumy, Enrico zwrócił się do młodych doktorantów chińskich: „ten wykład jest przeznaczony dla was”. Stwierdził, że postęp jest tak duży, iż po raz pierwszy na wielką skalę ludzkość może uzyskać od komputerów bezpośrednie i przemożne wsparcie swoich zdolności intelektualnych. I tu usłyszałem coś, co mnie zmroziło. Clementi postulował, że można obdarzyć ludzkość szczęściem poprzez racjonalne zarządzanie społeczeństwem z użyciem koncepcji Sztucznej Inteligencji (SI). Czyli ni mniej ni więcej tylko oddajemy los ludzkości programowi komputerowemu zdolnemu do samoadaptowania się do bieżącej sytuacji, przy czym należy też przedefiniować wszystkie podstawowe pojęcia ludzkości, jak np. rodzina. Nie było czasu na dopytywanie, bo Clementi przeciągnął wykład dużo ponad jakąkolwiek miarę.

Ja miałem jeden wykład na konferencji, a drugi nieformalny i spontaniczny na Chińskim Murze podczas wycieczki konferencyjnej. Otoczony wianuszkiem chińskich doktorantów przedstawiłem moją krytykę stanowiska Clementiego. Powiedziałem, że zapomniał o kilku ważnych aspektach. Kto wyłoży pieniądze na stworzenie tego systemu SI? Jakie ten sponsor będzie miał wymagania? Jakie będą jego cele? Jaką kontrolę nad tymi celami będzie miało społeczeństwo? Jakie społeczeństwo? Co ma się optymalizować w tym społeczeństwie szczęścia? Kto ma dostawać maksymalne zyski? Gdzie jest miejsce na miłość, miłosierdzie, zaufanie? Czy wartością człowieka nie będzie przypadkiem suma cen rynkowych jego poszczególnych organów?

Jeśli Enrico, naprawdę bardzo inteligentny człowiek, ma takie pomysły, to znaczy, że historia niczego nie uczy i że totalitarne mrzonki mogą być kiedyś przekazywane do realizacji. I to nie w skali jednej wioski, żeby zobaczyć jak to działa, ale od razu na całym świecie, aby późniejsza katastrofa była „na 24 fajerki”. Już teraz elektroniczna władza nad nami jest coraz większa. Nie można przejść ulicą, aby ktoś tego nie zarejestrował. Na razie jest to zapewne tylko zbieranie danych, ale w razie potrzeby (śledzącego) można przekroczyć jakieś granice. Wtedy mrzonka Enrico może nabrać rozpędu...

Moi młodzi chińscy znajomi nie mieli trudności z odrzuceniem propozycji Clementiego, choć akurat u nich powinno to być szczególnie trudne. Podkreślali, jak ważne w ich kulturze jest podporządkowanie się społeczeństwu. Mówiłem o tym, że w kulturze europejskiej jest oś: Bóg i ja. Król jest na dalszym planie, dla króla ten sam Bóg jest Królem również. To jest diametralna różnica między kulturą naszą a ich. Oni tę różnicę rozumieli i bardzo o nią wypytywali. Wyjaśniałem, że brak Boga oznacza straszne rzeczy. Usuwa wspomnianą oś, zostawia człowieka tylko ze sobą, a wtedy mogą mu przyjść do głowy nawet najbardziej upiorne pomysły.

Na potwierdzenie moich słów chińscy rozmówcy podali przykład: ich prawo pozwala na urodzenie tylko jednego dziecka. Jedna z obecnych tam dziewcząt miała prawo do dwojga, bo jej rodzice byli jedynakami. Chinki zmuszane są do aborcji, co musi wyglądać potwornie. Jeśli kobiecie uda się urodzić „nielegalne” dziecko, to kary finansowe są potężne, a dziecko jest „nikim” i nie ma praw do niczego (szkoły, opieki zdrowotnej, etc.). W takiej atmosferze możliwe jest traktowanie człowieka jako zbioru organów do pohandlowania. Podobno tak dzieje się ze skazańcami na śmierć. Pewnie dlatego twarze spreparowanych ludzi eksponowanych na niezliczonych ogromnych plakatach wystawy „Bodies revealed” m.in. w Warszawie mają rysy azjatyckie. Powiedziałem o tych twarzach moim nowym chińskim przyjaciołom. Nie zareagowali. Może u nich to już nie budzi wielkich emocji?

Wystawy takie są możliwe dzięki tzw. technice plastynacji, umiejętnemu, bazującemu na chemii polimerów, preparowaniu tkanek ludzi i zwierząt. Tę chemiczną metodę wynalazł profesor Gunther von Hagens z Uniwersytetu w Heidelbergu. To ten właśnie malutki Guntherek Liebchen, który w objęciach matki uciekał z Kraju Warty, a teraz używa nazwiska von Hagens. Wśród wielu eksponatów von Hagensa jest kobieta w końcowej fazie ciąży wraz ze swoim dzieckiem. Wiele jest tam elementów „artystycznego luzu”: ciała grają w karty, w szachy, rzucają lassem, itp., a na zdjęciach towarzyszy im Guenther von Hagens zawsze w czarnym kapeluszu z upiorną twarzą, bledszą niż twarze spreparowanych przez niego ludzi. Profesor nie widzi w swojej działalności niczego niewłaściwego, bo to tylko „nauka dostępna dla wszystkich”.

Dla jasności: moim zdaniem, pozyskane w godny sposób preparaty naukowe oczywiście mogą, a nawet muszą być wykorzystywane w celach naukowych, zaś plastynacja wydaje się wartościową metodą przedstawiania preparatów. Tylko że w tym przypadku chodzi o coś całkiem innego, o handel ciałami i ich jarmarczne pokazywanie dla zarobku. Tak właśnie zdarzyło się m.in. w Warszawie w Galerii Blue City. Poluzowanie akceptowanych przez naszą cywilizację norm nie powinno być możliwe, bo jest to równia pochyła. Weszli na nią kiedyś SS-mani w Auschwitz i nadzorczyni SS Ilse Koch zwana wiedźmą z Buchenwaldu, która miała abażury z ludzkiej skóry. A cóż stoi na przeszkodzie, aby potem sprzedawać takie abażury w supermarketach? Komu to przeszkadza? Paru oszołomom? Przecież to działalność naukowa, można nawet na niej zarobić, a nadwyżkę rozdać ubogim.

Guenther von Hagens ze swoim tatusiem próbowali w latach 90-tych założyć „fabrykę ciał” w Polsce, ale szybko uciekli gdy wyszła na jaw SS-mańska przeszłość starego Liebchena. Jednak do tej pory pamiętam oglądany w TV wywiad z rozentuzjazmowanym mieszkańcem jakiejś polskiej wsi: „będziemy mieli robotę”. Najbliższe plastinarium von Hagens zmuszony był założyć tuż za polską zachodnią granicą, w nadodrzańskim Guben. Guenther von Hagens ma cztery takie „fabryki” na świecie, w tym najważniejszą w Chinach.

Kilka lat temu cały mój pobyt na Uniwersytecie w Heidelbergu psuła mi świadomość, że Guenther von Hagens był profesorem tego właśnie uniwersytetu. Nie podobała mi się nawet typowa, ciężka dziewiętnastowieczna snycerka uniwersyteckich bram. Wyobrażałem sobie, że za chwilę zobaczę w nich postać w czarnym kapeluszu. Wszystko było przytłaczające, może z wyjątkiem pewnej rozmowy. Siedzieliśmy w pubie wraz z zespołem niemieckich matematyków, obok mnie jego sekretarka. W pewnej chwili zapytała: „Jak wy możecie z nami w ogóle rozmawiać?” Myślała o von Hagensie, Ilse Koch i całej perfekcyjnie zorganizowanej machinie narkotyzującej umysły Niemców w ich czasach. Opowiedziałem jej o swoistych „odtrutkach”, m.in. o tym, że kiedyś kilku Niemców zrobiło dużo, aby moja rodzina wyszła bezpiecznie z awarii drogowej. Potem nastąpiła rozmowa, która przyniosła mi ulgę i poczucie, że jednak w ludzkich sercach są wielkie wartości i że te wartości są nienegocjowalne z bardzo prostego powodu: są bezcenne.