Syzyfowe prace

(Wspólna Sprawa 15)

W mojej pamięci zostało niewiele z okresu szkoły podstawowej. Może pamięta się tylko najsilniejsze przeżycia, może życie w tamtych czasach było monotonne? Pamiętam specyficzny zapach szkoły, który uderzał mnie szczególnie ostro na każdym początku roku szkolnego, pochodził z naoliwionych na czarno jakimś mazutem podłóg.

Azylem ciepła był dom, mój pracowity dom. Ogarnia mnie wzruszenie, gdy sobie przypomnę, jak moja nauczycielka zawołała mnie w klasie do siebie i długo w milczeniu oglądała moje pończochy zacerowane na dużych połaciach, nie było w nich dziurki! Wyobraziła sobie zapewne pracę i staranność mojej Mamy. Pamiętam też egzotyczny, upojny zapach pomarańczy, które dostawaliśmy w paczce od Dziadka Mroza w biurze Taty każdej zimy. Było to dla mnie i brata Andrzeja wielkie przeżycie, bo paczkom i Dziadkowi Mrozowi (nazwa opatentowana na „postępowym” Wschodzie) towarzyszyła wspaniała oprawa.

Te szczęśliwe dni młodości to były czasy stalinowskie. Tylko w ograniczonym stopniu docierało to do mnie. W pierwszej klasie wisiał na ścianie portret sympatycznie wyglądającego pana z podpisem: Generalissimus Józef Stalin, ze ściany patrzył również przystojny i przy niezliczonej ilości orderów marszałek Konstanty Rokossowski, o którym mówiono nam, że urodził się w Warszawie (po latach w jakimś turystycznym czasopiśmie radzieckim znalazłem miejsce urodzin marszałka Rokossowskiego, miejscowości tej nie zapamiętałem, ale była to na pewno miejscowość w Rosji, zdaje się, że położona w okolicach Smoleńska...) i był synem warszawskiego robotnika. Usłyszałem kiedyś, że w Tyczynie uczniowie miejscowej szkoły podstawowej idąc za podszeptem wroga, który nie waha się użyć najpodlejszych sposobów, utopili portret marszałka w latrynie. Musieli go wydobyć, potem, niestety, oczyścić i maszerować z nim powtarzając: „Przepraszamy Cię, Panie Marszałku”. Było to przyjmowane przeze mnie humorystycznie, a więc takie było nawet w oczach siedmioletniego dziecka (ale nie w oczach jakiegoś kierownika szkoły z Tyczyna). Nawiasem mówiąc, jakoś tak się po wojnie przyjęło dziwnie, że jak ktoś pisze Marszałek przez duże M, to znaczy, że chodzi mu o Marszałka Piłsudskiego. Inni marszałkowie pisani są przez m małe!!!

W trzeciej klasie mieliśmy młodą nauczycielkę, którą darzyłem sympatią. Pięknie rysowała i jakoś mnie wciągnęła we wspólne wykonanie gazetki ściennej (och, wolność prasy). Nie pamiętam, o czym była ta gazetka, wryło jednak mi się w pamięć i zdziwiło, że na jej górze były udanie przez nauczycielkę wyrysowane zarysy... Kremla z pięknymi czerwonymi gwiazdami. Rozczulające. Przy robieniu gazetki pomagał nam młody mąż nauczycielki, a więc para ta poświęcała sporo swojego czasu. Co myśleli o tym wszystkim, nie wiem! Niedawno widziałem ich w kościele Bernardynów na rezurekcji...

Jednak wszystko przebiła, dla nas wtedy starsza, nauczycielka Szwarcowa. Ni mniej ni więcej, tylko nauczyła nas pieśni... po rosyjsku:

„Kak my Bierlin zdobywali,
awtomaty my dierżali
Hej wy palia, zielionyje palia
krasna kawaleria saditsa na kania
Sachar sjeli, czaj wypili
i diewuszki paliubili.

I my to śpiewaliśmy publicznie na akademii! Nie słyszałem żadnych komentarzy, ale jakie wrażenie musiało to robić na byłych AK-owcach, rodzicach wielu z uczniów? Fatalne, deprymujące. Moja świadomość była wtedy równa zeru. To był rok 1952 lub 1953. Opór na takie zdziczenie musiał jednak w społeczeństwie narastać już wtedy. W 1953 roku umarł Stalin, jeszcze trzy lata i w Polsce będzie rewolucja 1956 roku.

Obok takich byli też inni nauczyciele. Pamiętam nauczycielkę historii, która powiedziała nam wszystko o Cudzie nad Wisłą, nam brzdącom z chyba piątej klasy. Pamiętam miłego i dystyngowanego nauczyciela polskiego, który niedawno powrócił z więzienia i który z jakimś wielkim wzruszeniem czytał nam stronice „Potopu”. Dla niego „Potop” był źródłem jakiejś wielkiej siły, skoro tak bardzo się do niego przywiązał po takich przejściach. Jak wielką te książki miały siłę mogłem się przekonać później, gdy spotykałem ludzi, którzy uczyli się w polskim liceum w Charbinie, w Mandżurii, i recytowali na pamięć całe fragmenty „Trylogii”.

Kociokwik pedagogiczny wydawał czasami przedziwne owoce. Jeden z moich kolegów, syn rzeszowskiego lumpenproletariatu, znany z obijania się, na pytanie na lekcji, kto wypędził Szwedów podczas Potopu, odpowiedział, że Związek Radziecki. Myślał, że to zawsze dobrze wpływa na ocenę. Może i miał w zasadzie rację, ale dobrym znakiem jednak było, że cała klasa ryknęła śmiechem.

Niezapomnianym przeżyciem były pochody 1-Majowe, które przeciągały ulicą Lwowską tuż przed naszymi oknami. Morze transparentów, sztandary, czerwień, ludzie, samochody, na ciężarówce rodzina „Karakona” - jednego z robotników sąsiedniej jajczarni, kilkanaścioro dzieci, on i żona dumni, a potem największa atrakcja - olbrzymie kukły Trumana i Tito. Szczególnie wrył mi się w pamięć

przebrzydły, niewdzięczny Tito trzymający w ręce okrwawiony topór, którym podobno gładził swoich braci - komunistów ze Związku Radzieckiego wyciągającego do Jugosławii bratnią dłoń. Pokaz był wspaniały, efekty pedagogiczne może mniej.

Bardzo rzadko dochodziły do mnie jakieś echa aresztowań, również wśród ojców moich kolegów szkolnych. Pamiętam jak pewnego razu pani Prokopowa powiedziała, że Stalin jest podobno śmiertelnie chory. Co za radość, co za nadzieja! Ludzie zobaczyli początek kresu Wielkiego Tyrana. Niedługo potem szedłem chyba o 7 rano do kościoła, a z głośników w parku spiker radiowy zbolałym, powolnym głosem obwieszczał światu wiadomość, że Wielki Chorąży Pokoju, Wódz Światowego Proletariatu, Generalissimus Józef Stalin nie żyje... Z tego dnia najbardziej interesująca jest dla mnie pamięć mojej reakcji. Była to może trochę niestosowna, ale radość, radość 10-letniego chłopca z rychłego pogrzebu! Ta radość mówi wiele i gdy porównam ją z dość powszechnymi relacjami innych osób, które opowiadają, że w szkole... płakały z żalu za Chorążym Pokoju, to mam wielkie kłopoty z wytłumaczeniem ich reakcji.