Magia kwantowa po kameruńsku

(Wspólna Sprawa 4)

Tym razem siedzę naprzeciwko Eliasza. Eliasz Younang, w skrócie Elie, jest moim kolegą i pierwszym obywatelem Kamerunu, którego poznałem. Widywałem go co prawda wcześniej, zawsze nisko mi się kłaniał i mówił „misje” – zupełnie tak samo, jak mówili Murzyni w komiksie „Tintin au Congo”. Elie pracuje w Laboratoire de Chimie Physique na Faculte de Science Uniwersytetu w Jaounde, stolicy Kamerunu, zajmuje się chemią kwantową i jest pierwszym chemikiem kwantowym w historii Kamerunu.

Kiedyś zapytałem go o coś, bo nie mogłem sobie poradzić z jakimś szczegółem dotyczącym wprowadzania danych do programu Gaussain, a on mi wyjaśnił, co oznacza symbol 6-311-G używając, oczywiście, standardowych nazw orbitali atomowych należących do reprezentacji nieprzywiedlnej grupy obrotów.

Najpierw podano bulion z delikatnymi lanymi kluseczkami, bardzo to lubię, więc rosołek zjadłem z przyjemnością. Chcąc przerwać krępujące milczenie i zabawić towarzystwo rozmową zadałem Eliaszowi pytanie, jak wygląda w Kamerunie kwestia małżeństwa. Okazało się, że wszystko zależy od tego, ile kto ma żon. On ma na razie jedną żonę, ale jak każdy dobry Kameruńczyk w czasie ślubu zadeklarował poligamię, bo nigdy nic nie wiadomo. Chcąc, że tak powiem, ożywić jeszcze bardziej rozmowę powiedziałem, że nie mam nic przeciwko poligamii, lecz napawa mnie lekkim niepokojem fakt posiadania np. dwudziestu teściowych. Swoją żonę Elie poznał w stolicy. Oboje pochodzą z plemienia Bamileke (300 km od stolicy w głąb kraju), zwanego – jak powiedział Elie – przez tubylców Czarnymi Żydami, a to przez wielkie zdolności do biznesu. Rezultatem wybitnych zdolności handlowych i, jak widzimy na przykładzie Eliasza, również zdolności matematycznych, jest fakt, że plemię to stanowi około 15% ludności Kamerunu, natomiast skupia w swoich rękach 50% siły ekonomicznej kraju. Gdy zobaczycie piękny dom w stolicy, to jest on albo własnością białego, albo Bamileke.

Gdy Elie powziął w stosunku do swojej dziewczyny poważne zamiary, to napisał list do wodza plemienia Bamileke, czy nie ma żadnych przeciwwskazań co do ich przyszłego małżeństwa. Jest to bardzo ważne – mówił Elie – bo może się okazać, że dziewczyna pochodzi z jakiejś odległej puszczańskiej wioski, gdzie mieszkają ciemni ludzie i gdzie diabeł w sposób dosłowny mówi dobranoc. Taka kobieta może być wtedy silna w czarach i można się obawiać, że tych czarów użyje w stosunku do męża. Różne tu mogą być niebezpieczeństwa. Na moje pytanie, jakie, Elie odpowiedział, że może na przykład posiąść umiejętność zamykania w butelce złych duchów, a później butelkę odkorkować, żeby sobie duchy pohulały. Poza tym, gdy człowiek, co daj Boże, się wzbogaci, to, co nie daj Boże, różne myśli mogą do głowy takiej kobiecie przyjść, z których najbardziej oczywistą i najprostszą jest otrucie swojego męża, jak to nie raz i nie dwa się przydarzyło. Nie jest też dużo lepiej, gdy żona jest wampirem, co wcale nierzadko bywa. Możecie się z tego śmiać – mówił Elie – ale są na to niezliczone dowody. Dzieci z taką kobietą są wampirami, ale jest rzeczą ciekawą dla nauki, że tylko córki mogą przekazywać tę własność genetycznie, co – jak mówił Elie – ustalono ponad wszelką wątpliwość (na długo przed obserwacjami kolorowych groszków przez zakonnika Mendla).

Większość plemienia Bamileke żyje poza terytorium plemiennym wypełniając swoją odpowiedzialną misję handlową w stolicy odległej o kilkaset kilometrów. Obrotni Bamileke zakładają małe prywatne banki dopuszczając każdego z udziałowców banku po kolei do obrotu całą sumą pieniędzy przez jeden miesiąc. Ten numer wychodzi tylko w Kamerunie, tylko z nimi. Próby zastosowania tego pomysłu w innych szczepach murzyńskich kończyły się zawsze w sposób podobny do naszego, rodzimego, jeśli idzie o zwrot długów dewizowych państwa. Mianowicie, w pierwszej iteracji czasowy dyrektor banku nie miał po miesiącu do oddania złamanego kameruńskiego grosza.

Nad całym plemieniem, w swojej większości żyjącym w diasporze (stolica ciągnie i kusi handlem, sklepikami, pieniążkiem), czuwa z terytorium plemiennego wódz. Urząd ten, bardzo ważny urząd, jest dziedziczny, a wódz cieszy się ogromnym autorytetem. Obecnie wodzem jest mężczyzna 35-letni. Gdy Eliasz przyjeżdża samochodem do wioski, to choćby było nie wiem jak późno, musi wstąpić do domu wodza i powiedzieć: “Jestem, Dziadku”. Od tej chwili nic mu się nie może zdarzyć, ochrona przed złymi duchami już działa. Choćby się nie wiem jak tłoczyły w powietrzu, to już nic nie poradzą. Taką moc ma wódz, moc odziedziczoną po Dziadku. Stąd wszyscy zwracają się do niego per Dziadku, bo on jest Dziadkiem, swoim dziadkiem, nawet jeśli ma lat kilkanaście. Jest nie do pomyślenia, żeby Elie podejmował jakąś ważną decyzję bez wodza. Gdyby jutro miał lecieć odrzutowcem do Belgii, to musi wsiąść w samochód, pojechać 300 km do wioski i powiedzieć: “Dziadku, chciałbym pojechać do Kraju Białych”.

Kiedyś jeden młokos niedowiarek głośno zaczął powątpiewać w czary i przechadzając się ze starcem po wiosce mówił: “Starzy bajają i bajają, plotą bujdy na resorach, że koło naszej wioski są pantery i lwy, a ja tego nigdy nie widziałem”. Gdy skończył mówić, z pobliskich zarośli wyskoczył lew. Elie nie powiedział, co zrobił lew, czy była to ostatnia z nauk pobranych przez młodego adepta i ostatnia z przestróg danych przez mądrego starca, czy też lew niedydaktycznie pożarł starca, a młodzieńca zostawił. Są to wszystko – mówił Elie – niepodważalne dowody. Różni przychodzili mądrale, myśleli, że są nie wiadomo kim. W latach siedemdziesiątych jeden biały misjonarz dowiedział się o istnieniu groty, w której – wszyscy to dobrze wiedzieli – od wieków mieszkały złe duchy. Misjonarz postanowił je stamtąd przepędzić. Był ostrzegany, ale on nie, tylko pójdzie! Trochę biedaczyna miał stracha, ale wziął ze sobą dwóch policjantów. Poszedł do groty, pokropił wejście wodą święconą, wszedł do środka i... nigdy z niej nie wyszedł, a ciała nie znaleziono.

Kiedyś małżeństwo białych poszło się kąpać do Świętego Jeziora. Nie wiedzieli, że jezioro jest święte i kąpiel w nim surowo wzbroniona. W Świętym Jeziorze pływał totem, bo dla niego kąpiel w ogóle nie była wzbroniona, a tym totemem był stary krokodyl. W innych sytuacjach totemem może być słoń, lew, gazela. Biali tymczasem użyli kąpieli co się zowie i nic im się złego nie stało. Gdy blade twarze wróciły do Jaounde, ktoś ich ostrzegł (Eliasz podkreślił: “Wyraźnie mówię ktoś, tzn. Ktoś nieznajomy”), żeby więcej noga ich tam nie stanęła. Ale oni nie posłuchali. Biali niby tacy mądrzy, a są czasem zadziwiająco naiwni. Znowu wybrali się nad Święte Jezioro. Mężczyzna nie chciał się kąpać, bo powiedział, że on wierzy tubylcom, ale kobieta z naiwnością właściwą swej płci wyśmiała go, wskoczyła do wody i... już więcej nie wypłynęła, a ciała, jak z lubością powtarzał Elie, również nie znaleziono. Mężczyzna, głupi - jak to biały, obarczył winą za wszystko krokodyla. Zmierzył się do strzału, a tymczasem strzelba wypadła mu z rąk do wody, jakby ją ktoś ciągnął niewidzialnym sznurkiem w stronę jeziora. Ten mężczyzna dobitnie przekonał się o mocy czarów Afryki.

Jeszcze inny przykład. Gdy Eliasz był przez rok na stypendium w Belgii, jego żona zaczęła zaskakująco chudnąć, podczas gdy obowiązkiem żony jest stale i szybko tyć, bo wtedy jest coraz piękniejsza. Bardzo to Eliasza zaniepokoiło, choć daleko jej co prawda do szkieletowatych europejskich gidii, na które aż nieprzyjemnie jest patrzeć, takie są chude. Dziwne są gusta białych. Zaraz po powrocie do Kamerunu Elie poszedł do czarownika i szybko szydło wyszło z worka. Czarownik przypomniał Eliaszowi, że ich dziecko urodziło się w Kraju Białych i na pewno nie przeszło stosownego obrzędu po urodzeniu. No, rzeczywiście, przyznał Eliasz, podziwiając przenikliwość czarownika, który od razu strzelił w dziesiątkę. I co? Gdy tylko obrzędy zostały dopełnione, żona Eliasza zaczęła pięknie przybierać na wadze, aż miło było patrzeć.

Pewien kierowca w Jaounde miał wypadek za wypadkiem. Nijak nie można tego było wytłumaczyć, że można tak nie mieć szczęścia. Nieszczęście było na pewno nienormalne i nie było dziełem przypadku. Już nie mógł sobie z losem poradzić i wreszcie zrobił to, co już dawno powinien był zrobić – poszedł do czarownika. A czarownik powiedział: “Jak ty możesz mieć szczęście w życiu, skoro ty nie wiesz, gdzie jest grób twojego ojca, nie możesz odłączyć czaszki ojca, przenieść jej do swojego domu i zakopać w Izbie Czaszek, jak nakazuje zwyczaj?” Ten kierowca, jak należało oczekiwać, miał następny wypadek, którego nie przeżył. Ojciec Eliasza umarł kilkanaście lat wcześniej i w pięć lat po jego śmierci Eliasz, jako najstarszy syn, wykopał czaszkę ojca i przeniósł ją do Izby Czaszek. Ale żeby wszystko gładko poszło, musi się wiedzieć, gdzie jest grób ojca.

Tymczasem do stołu państwa André podano tradycyjną potrawę francuską Coq au vin, czyli kogucika w winie, dzieło Jean-marie. I gwarzyliśmy dalej. Znowu podjąłem temat wielożeństwa – powracałem do niego przy każdym nowym daniu, licząc na to, że uda mi się wyciągnąć coś ciekawego. Tylko 10% najbogatszych Kameruńczyków ma wiele żon. Najwięcej w plemieniu Bamileke ma wódz, należy to do jego urzędu, nie może się pokazywać jak jakiś łachmyta z pięcioma żonami, więc wódz ma żon dwadzieścia. Pierwsza żona pełni w domu kameruńskim rolę wyjątkową, jest osobą uprzywilejowaną i inne żony odnoszą się do niej jak do matki. Zresztą to ona często występuje z inicjatywą sprowadzenia dalszych żon, wybiera się do ich wiosek załatwiać sprawę itp. Najstarszy syn dziedziczy po ojcu wszystkie prawa. Dlatego brat Eliasza, doktoryzowany we Francji, musi słuchać Eliasza we wszystkim i na to nie ma rady.

Pewnego razu wódz rozesłał listy do pewnych członków plemienia Bamileke (wódz dobrze wiedział do kogo), zamieszkujących w Jaounde, aby w określonym w liście dniu zgłosili się na radzie plemiennej z podaną sumą pieniędzy. Sumy były olbrzymie. Najwięcej miał do zapłacenia jeden z krewnych Eliasza – około 10.000 $. Wszyscy przybili na naradę. Wódz spytał, czy przywieźli ze sobą pieniądze. Oni mówią, że tak. To połóżcie je na stole – powiedział wódz. Potem zebrał pieniądze i powiedział, że może niektórzy są ciekawi, a może nie, na co mu są potrzebne pieniądze. Może powiedzieć. Otóż trzech wnuczków wodza wchodzi w życie w Jaounde, czują powołanie do fachu taksówkarza, ale potrzebują pieniędzy na samochody. Trzeba im te samochody kupić. Tak też się stało. Po dwóch latach znowu wezwanie na naradę. Wnuczkowie już odrobili dług i – mówi wódz – kto chce może wycofać pieniądze. Na to ten, co dał 10.000 $, mówi, że może by te pieniądze obrócić na inny dobry cel. Piękna myśl – mówi wódz – radźmy na jaki. Jakoś nikt nie miał koncepcji, więc wódz powiedział: “Widzicie, to pomieszczenie w moim domu jest za małe na zebrania, sami widzicie, jak się tutaj ciśniecie, więc może by zbudować nowy porządny dom?” I od razu wyznaczył: ty zrobisz fundamenty, ty mury, i tak też się zaczęło, bo co wódz postanowi, to jest zawsze bardzo pożyteczna i rozsądna rzecz – podkreślał Elie, który nie jest wodzem, ale notablem plemiennym.

Przy deserze (lody z czekoladą) Jean-Marie powiedział, że sześć domów dalej przy ich ulicy mieszka kobieta, która umie przewidywać przyszłość. Kilkanaście lat wcześniej zbierając truskawki z innymi kobietami nagle powiedziała: “O, właśnie zabił się kolarz w Tour de France”. I rzeczywiście, wieczorem pokazano to w telewizji. Godzina się zgadzała! Jean-Marie przy okazji zauważył, że dla dwojga Hiszpanów, którzy towarzyszyli nam przy stole, cała ta historia na pewno nie była tak rewelacyjna jak dla mnie, bo w Hiszpanii jest sporo magii. Przy tzw. pousse-cafe, czyli w moim przypadku Les Noisettes (pyszności, likier z orzechów laskowych), dopytywałem się o dokładną nazwę plemienia Eliasza. Marie-Claude napisała mi ją na wizytówce Jean-Marie, a ja starannie włożyłem wizytówkę do kieszeni na sercu starając się nie pomylić: stroną z nazwiskiem Jean-Marie w stronę serca, a stroną z nazwą mrocznego i potężnego w czary plemienia Bamileke od serca... na wszelki wpadek.