Edukacja i wychowanie czasów wielkiej imitacji

(Wspołna Sprawa nr 4)

Takie będą Rzeczpospolite, jakie młodzieży chowanie”

Sześciolatki do szkół! Choć tak naprawdę nikomu do szkolnych sal nie po drodze, ani dzieciom, ani rodzicom, ani placówkom oświatowym nieprzygotowanym do przyjęcia najmłodszych uczniów. Tworzenie przyszkolnych placów gier i zabaw jako dowodu gotowości do realizacji zadań „uczyć – bawiąc” mogłoby zadowalać, gdyby nie było nonsensem.

Trzynastolatki do gimnazjów! Choć argumenty „za” nie wytrzymują krytyki, bo takie zmiany w najtrudniejszym okresie dojrzewania to bezpośrednie zagrożenie dla prawidłowego rozwoju młodego człowieka. Maturzyści do nowych matur! Matur z kluczem, dawno zdjętym z szyi i zawiązanym ponownie, tym razem w okolicach kory mózgowej. Nauczyciele, panie i panowie od…, do realizacji zadań reformy! Reformy gwarantującej, jak widać już dziś, „rozkład” nie tylko materiałów nauczania. Choć od wieków wiadomo, jaką rolę powinien spełniać człowiek, którego zawodem jest nauczanie i wychowanie. Nie dziwi więc, że to, co wyrasta na tak uprawianej edukacyjnej niwie, wzbudza niepokój i ożywia ludzi, którym przyszłość następnych pokoleń, naszych wnuków i prawnuków, dobro ojczyzny i narodu, pozostają bliskie sercu i stają się, zwyczajnie, wspólną sprawą, by Jeszcze Polska nie zginęła (kiedy my żyjemy).

Pani Aldona Ciborowska podejmując w ostatnim numerze „Wspólnej Sprawy” kwestię nauki, szkolnictwa i wychowania czasów naszej transformacji, pospiesznej reformatorskiej gorączki edukacyjnej, pełna niepokoju, obaw i trosk o przyszłość tych, co po nas, proponuje zastosowanie działań leczniczych, by „zabiec drogę” rozwojowi stanu chorobowego, którego znamiona już dziś są porażające. 14-letnia dziewczynka zaatakowała nożem swoją koleżankę, bo ta nie zachowała się zgodnie z oczekiwaniami. Uczeń zabił dziewczynę, bo go nie chciała. Takich przykładów jest wiele, bo odebrano młodym tę prawdziwą duszę, to coś, co odróżnia człowieka od zwierzęcia (Krystyna Grzybowska). Wprowadzenie „nowego” w edukacji burzy nie tylko to, co złe, przestarzałe i nie pasujące do nowej rzeczywistości, ale przekreśla także to, co było pożyteczne, dobre, sprawiedliwe, co służyło prawidłowemu kształceniu i dobrze rozumianemu wychowaniu. Wylano przysłowiowe dziecko z kąpielą. Zawód nauczyciela został zdegradowany, upadł jego autorytet jako osobowego wzorca moralnego. Kiedyś ufano jego kompetencjom i rzetelności, co nie oznacza, że zawsze był sprawiedliwy. I właśnie tę jednostkową niesprawiedliwość uczyniono argumentem za reformą.

Pani dyrektor Egerowa, po rozmowie testującej moją przydatność do pracy w jej szkole, „kupiła mnie” (jak sama stwierdziła, za małe pieniądze), choć miałam długie, jaskrawo pomalowane paznokcie i strój nauczycielski nie do końca zadowalający, bowiem noszenie spodni, tak przez uczennice, jak i przez nauczycielki, było objęte dyrektorskim zakazem (dopóty, dopóki pani dyrektor sama nie odkryła walorów i wygody damskich garniturów). Żywiołowa i energiczna erudytka, znała z imienia i nazwiska wszystkich uczniów, wzbudzała respekt, szacunek, poważanie. Niezwykle wymagająca, uczyła własnym przykładem. Była wzorem dla młodych nauczycielek, niepodważalnym autorytetem dla wszystkich. Dziś pan dyrektor z kitką włosów na gumkę, zarośnięty, z niechlujnym wyglądem, nie widzi niczego zdrożnego w tym, że uczniowie jego szkoły mogą oglądać panią od… prezentującą na zdjęciach w internecie uroki swego nagiego ciała pedagogicznego.

Zostanie nauczycielem było świadomym wyborem, poprzedzonym przygotowaniem do uprawiania tej profesji: kierunkowe studia, trzyletni staż, egzamin kwalifikacyjny, metodyczne dokształcanie, roczne studia podyplomowe i praca nad rozwijaniem umiejętności, które pozwalały być aktorem odgrywającym rolę pisaną własnym scenariuszem, ukierunkowanym rozlicznymi zaleceniami, programami, kryteriami, listami lektur… Profesja ta była pojmowana jako powołanie przez tych, którzy podejmując pracę w tym zawodzie znajdowali wyjątkowy sposób na życie – wśród ludzi, dla ludzi i dla ich przyszłości. Skromne pensje nauczycielskie nie były nektarem przyciągającym pszczoły, status społeczny też był wątpliwy, więc bez wewnętrznego nakazu do zawodu tego trafiali jedynie panowie, którzy zamiast okopów woleli schron szkolny.

Nauczyciel to rzetelność i dyscyplina. Te przymioty nauczycielskiej natury pielęgnował rozbudowany system kontroli, ocen, wizytacji i hospitacji przeprowadzanych przez urzędników najróżnorodniejszych instytucji. Często tak skutecznie, że zdobywali je także ci, którym natura takich łask poskąpiła. Nauczyciel to też człowiek, tyle że od nauczania, więc w bezpestkowych gronach pedagogicznych pojawiały się i te z pestką, gorzko-słodkie, łatwo rozpoznawalne i przez uczniów, i przez nauczycieli. Należało np. strzec się blondynek bądź pilniej uważać, gdy za stolikiem siedziała jędza, a za ławkami (oczywiście) intelektualna nędza. Nauczyciel to sprawiedliwość i obiektywizm gwarantowane cnotami – uczciwością, szlachetnością i bezinteresownością, ale także obowiązującymi ustaleniami, zaleceniami, a nawet nakazami. „Przyznający każdemu to, co mu się należy, sądzący obiektywnie” wystawiał oceny i formułował opinie w oparciu o własne subiektywne odczucia, ale i szczegółowo nakreślone kryteria ocen.

Z kolei nauczyciel członek Państwowej Komisji Egzaminacyjnej, egzaminator przedmiotowy, był darzony zaufaniem, ale niepełnym, dość ograniczonym, w myśl zasady „wierz, ale sprawdzaj”. Pole manewru nauczycielskiego czerwonego długopisu „zaminowywano”, uniemożliwiając nawet próby jakiejkolwiek ingerencji w napisany tekst. Uczniowskie poprawki zakreślano na zielono, dokładnie liczono i zatwierdzano podpisem. Pomyłki mogły się egzaminatorowi zdarzyć, przysługi koleżeńskie też. W końcu zwyczajnie można było coś przeoczyć, nie dopatrzyć. Jednak recenzje uzasadniające wystawiony stopień pod wyrobionym polonistycznym piórem przekonywały, podnosząc walory pracy, nigdy ich nie umniejszając. Oceny bardzo dobre i niedostateczne podlegały konsultacjom innych polonistów. Wątpliwości wynikające z rozbieżności opinii rozstrzygał wizytator przedmiotowy, a ostateczną ocenę zatwierdzał przewodniczący Państwowej Komisji Egzaminacyjnej. Sprawdzone, ocenione, zrecenzowane prace prezentowano uczniom podczas indywidualnych spotkań w terminie dwóch tygodni. Wykładano je także podczas ustnego egzaminu. I oto taką „niesprawiedliwość” zastąpiono działaniem na rzecz „sprawiedliwości”, która, jak gołym okiem widać, okazuje się mega-niesprawiedliwością. Dziś wyniki matur są ogłaszanie po wielu tygodniach w przeliczeniu na punkty, niedostępne, niepodważalne, jedynie słuszne, ostateczne. A więc sprawiedliwe?

Rola nauczyciela stała się nie do pozazdroszczenia. Nas już nie ma… rozpaczliwie jęknął sprawozdawca mistrzostw Europy po przegranym meczu eliminującym naszą drużynę z dalszych rozgrywek. Był zawiedziony i rozgoryczony, jakby klęska spadła z jasnego nieba, a nie z oczywistych przesłanek, o których mówili głośno ci, którzy nie tylko patrzą, ale i widzą: niesprawiedliwości, błędów, złych decyzji. Ci odważni, gotowi ponieść osobiste konsekwencje swego sceptycyzmu i niezadowolenia, narażeni byli na wykluczenie. Ignacy Krasicki już dawno zauważył, że „źle zmyślać, źle i prawdę mówić.” Ulegając zbiorowej euforii, bezpodstawnym zapewnieniom przed Euro, że „już jesteśmy mistrzami Europy”, wierzono na słowo nie mające pokrycia. Grunt, że jest fajnie, że jest wolność, jest zabawa i jest biznes, choć tylko dla nielicznych. Rozczarowanie musiało zaboleć. Także młodzi obywatelskiego państwa są dziś zasypywani radosnymi zapewnieniami, na przykład że będą mogli pracować dłużej niż ich rodzice, choć dookoła widać dzieło zniszczenia – zlikwidowane fabryki, stocznie, przedszkola, szkoły, itd. Gdzie więc znajdzie się dla nich miejsce? Tym pytaniem i odpowiedzią na nie nikt się nie zajmuje. Na razie jest jeszcze cudnie, choć o cuda coraz trudniej, ale pewnie już wkrótce „zieloną wyspę” Europy zaludnią durnie, imbecyle i matoły. Choćby ci, którzy zainspirowali autora rymowanki:

Wiadro na głowę zamiast na kwiaty
- przedni ubaw dla uczniów, zabawa po pachy.
I sukces zdaje się być czymś oczywistym,
bo wcisnęli wiadro jednemu belfrowi
– nie wszystkim.

Jak to z tą maturą było, a jak jest? Jaka jest prawda, „też prawda” i… ta trzecia prawda? Egzamin z zakresu szkoły średniej, jako ostatnie ogniwo szkolnego procesu nauczania i wychowania, był klamrą spinającą ten etap edukacji, który przypada na lata dojrzewania i dorastania młodych ludzi. Zamykał czteroletnią drogę i otwierał kolejny etap kształcenia. Budował przyszłość, pozwalał ocenić poziom przygotowania do kontynuacji nauki na uczelni, sygnalizował braki, niedociągnięcia, słabe bądź mocne strony. Dawał świadectwo nie tylko abiturientowi, ale także świadectwo pracy nauczycielowi, dobre albo złe. Zejście matury do poziomu minimum (choć podstawowego i rozszerzonego) z najwyższego piętra polskiej szkoły, polskiego kształcenia i wychowania, z jednej strony zmusza do bicia na alarm, a z drugiej strony skłania do sentymentalnej podróży i wspomnień o tym, jak to z nauką, oświatą, kulturą i wychowaniem nie aż tak dawno bywało.

W latach, o których zachowuje pamięć najstarsze pokolenie, wiedza zdobyta na lekcjach w szkole, samodzielna praca nad rozwijaniem i pogłębianiem zainteresowań, lektury, teatr, kino – to wystarczyło, by zdać nie tylko maturę, ale i egzamin wstępny na uczelnię. Przypadki oblania egzaminu dojrzałości bywały jednostkowe. Późniejsze zaostrzanie wymagań szkół wyższych stawało się barierą nie do przeskoczenia z uczniowskiej ławki do studenckiego stolika. Pokonywano tę przeszkodę intensywnymi „douczkami”. Korepetycje specjalistów udzielane do zestawów pytań egzaminacyjnych publikowanych w każdym nowym roku akademickim gwarantowały szeroką wiedzę i pomyślność w zdobyciu indeksu. W szkołach organizowano dodatkowe zajęcia, spotkania, koła zainteresowań, koła naukowe, itp. Uczelnie dawały dobry materiał do dalszego „modelowania”. Dziś nie wystarcza wiedzy (choć coraz mniejsze na nią zapotrzebowanie) i umiejętności nie tylko do zdania egzaminu wstępnego, ale nawet do zdobycia 30% maturalnego wyniku. W 2011 roku jedna czwarta uczniów oblała egzamin dojrzałości. Są szkoły, w których nie zdał nikt.

Zwolennicy nowej matury sięgnęli po argumenty, z którymi trudno się zgodzić, zwłaszcza nauczycielowi czasów starej matury: „mieliśmy przez cały czas PRL i spory kawałek III RP do czynienia z maturalną fikcją.” A jednak dzięki dobremu przygotowaniu edukacyjnemu i wykształceniu w polskiej szkole młodzi Polacy wyniesieni z kraju na fali emigracyjnej stanu wojennego znajdowali swe właściwe miejsce w świecie. Podejmowali pracę w prestiżowych zawodach, z łatwością zdobywali nowe kwalifikacje, byli cenionymi pracownikami, świadczyli o dobrym imieniu Polaka. Kolejny argument: „mieliśmy przez cały czas PRL i spory kawałek III RP do czynienia z ceremoniałem, ze ściągami roznoszonymi w kanapkach…” Ceremoniał maturalny rzeczywiście był – kodeksem postępowania, czyli określonymi zasadami, wytycznymi i wskazówkami regulaminu obowiązującego we wszystkich szkołach średnich. Ta ceremonia „według ustalonych przepisów”, takiej dworskiej etykiety, stwarzała atmosferę dostojeństwa, powagi, podniosłości. Czasem przybierała zabawne formy pozbawione patetyczności, takie uczniowskie, młodzieżowe, tuszujące zbyt silne emocje. Ożywiała szarość, siermiężność rzeczywistości, barwionej jedynie czerwienią świątecznych dni.

Któż dziś pamięta owe szyte na miarę rozłożyste, bardzo szerokie spódnice, kryjące falbaniaste halki gęsto wyszywane skrytkami dla naukowych pomocy? Mających duże znaczenie tylko w fazie przygotowawczej, bo podczas egzaminu już nie. Ściąganie było nieetyczne, zabronione surowo, karane usunięciem z sali egzaminacyjnej. Dziś młoda dziennikarka prowadząca własny program telewizyjny bez cienia zawstydzenia czy zażenowania beztrosko oświadcza, że musi skorzystać ze ściągawki, bo po prostu zapomniała. Z bielizny na maturalne powodzenie coś jednak pozostało – czerwone figi, stringi, podwiązki, wstążki – być może z sentymentu do tego, co minęło, choć raczej jest to znamię nie tylko nowej matury, ale i nowych czasów pełnych wolności i swobody, niczym nie krępowanych. Ściągi w kanapkach, rozwiązywanie zadań za oknami, w zakamarkach korytarzy, próby wspomagania spoza murów warowni, jaką na czas egzaminów stawała się szkoła, obrastały legendą, krążyły w opowieściach przekazywanych kolejnym rocznikom z ust do ust, dodawały „pieprzu i soli”, „zesmaczały”, ale i tak nie mogły umniejszyć rangi egzaminacyjnych zmagań, odbywających się pod ścisłym wewnętrznym i zewnętrznym nadzorem. Nad prawidłowym przebiegiem matury czuwał sztab „czynników” – wizytatorów, inspektorów, przedstawicieli instytucji oświatowych, naukowych, szkolnych. Egzamin ten, dziś nazywany wewnętrznym, był tak naprawdę ściśle związany z tym, co przychodziło z zewnątrz. Zmiany, na mocy których wprowadzono wyłącznie zewnętrznych egzaminatorów, zamiast unowocześnić maturalne procedury, całkowicie wypaczyły ideę tego sprawdzianu, kończącego tak ważny etap edukacyjny, u progu dorosłości.

I jeszcze jeden argument: „mieliśmy przez cały czas PRL i spory kawałek III RP do czynienia z uznaniowym (przeważnie życzliwym) podejściem nauczycieli do abiturientów.” A jakże mogło być inaczej? Czy serce, życzliwość, opiekuńczość, poczucie odpowiedzialności i wsparcie to na drodze młodych ludzi do świata dorosłych przeszkody czy pomosty? Troskliwe podejście nauczyciela do abiturienta nie oznaczało zatraty obiektywizmu, pobłażliwości, traktowania z przymrużeniem oka, zgody na negatywne zachowanie. Podawanie kół ratunkowych oznaczało to samo, co pomaganie tonącemu, i jeśli miało miejsce, to miało też uzasadnienie. Wyniki, podejmowane decyzje i wybory najczęściej przesądzały o dalszym życiu młodego człowieka! Dziś anonimowy i zakodowany „testowicz”, autor pisemnych gniotów, zostaje mocą zewnętrznych egzaminatorów trafiony-zatopiony. Czy właśnie o to powinno chodzić? Struktura i kryteria oceniania nowej matury prowadzą do deprecjacji wiedzy (którą to niby mają zastąpić umiejętności bez wiedzy – kuriozalny wymysł naszych mędrców od oświaty) i do rozmontowywania kodu kulturowego kolejnych roczników Polaków (Alina Radecka, polonistka).

Czas goni testowicza. Według autorów arkuszy egzaminacyjnych, na uważne przeczytanie 11-punktowego tekstu, wykonanie 15 zadań testowych (część I) i napisanie wypracowania mierzonego na metry, nie krótszego niż dwie strony, tworzonego „w związku” z podanym tekstem (część II), 2,5 godziny w zupełności powinno wystarczyć. Niby tak! Bo czasu na myślenie nie trzeba, bez szkolnej wiedzy z polskiego w dawnym znaczeniu można się obejść, bez znajomości lektur zresztą też. Matura z polskiego jest tak pomyślana, że przeciętnie inteligentny i posługujący się przeciętnie poprawnym językiem człowiek z ulicy jest w stanie ją zdać! Nie trzeba przy tej okazji niczego wiedzieć o procesach historyczno-literackich, o prądach i kierunkach artystycznych, można nie przeczytać ani jednej lektury szkolnej, ba, nie trzeba poprawnie posługiwać się ortografią ani interpunkcją (Alina Radecka). Poprzeczka na poziomie 30% poprawności z trzech podstawowych przedmiotów jest ustawiona tak nisko, żeby przysłowiowym żabim skokiem bez urazów, potknięć i komplikacji zdobyć świadectwo wciąż nazywane świadectwem dojrzałości, choć coraz bardziej się z nią rozmijające. Tymczasem kolejne roczniki maturzystów ściągane w dół potykają się o próg coraz niższy i z roku na rok odsetek tych, co nie zdali, zatacza coraz szersze kręgi. Co piąty maturzysta nie zdał egzaminu – poinformowały media w 2012 roku, w dniu ogłoszenia wyników po wielu tygodniach oczekiwania na rezultaty wytężonej pracy egzaminatorów zewnętrznych, zaopatrzonych w klucz dopasowany do każdych drzwi. Skoro jest tak łatwo, to dlaczego jest tak źle?

Obecna matura wpisana w reformę gimnazjalno-licealną przynosi opłakane skutki nie tylko z powodu obniżenia wymagań, ale także wskutek ograniczania samodzielności myślenia, poddawanego sterowaniu, ukierunkowywaniu i zwyczajnej manipulacji, której celem staje się wykształcenie oczekiwanych postaw, sądów i opinii. Eksperyment przeprowadzony w 2008 roku zakończył się zaskakującym wynikiem - testu z języka polskiego nie zdali krytycy literaccy i pisarze. Nie zdali, bo „rozbijali logikę schematycznych odpowiedzi”. Pisanie własnych tekstów w związku z tekstem zamieszczonym w arkuszu egzaminacyjnym, złożonym z fragmentów tak dobranych, by pozyskać pożądany kierunek myślenia na podany temat, ogranicza swobodę wypowiedzi i każe pisać pod klucz. Manipulacji służy także sposób prezentacji powieściowych bohaterek, których postawy życiowe mają być przedmiotem rozważań w wypracowaniu. Odautorska charakterystyka Izabeli Łęckiej i autoportret zawarty w zwierzeniach pamiętnikarskich Joanny Podborskiej to wątpliwej jakości materiał porównawczy, choć, jak się okazuje, celowy i przemyślany. W końcu wszystko da się porównać. Muchę ze słoniem też. Tylko do czego to zmierza i czemu tak naprawdę służy? Czy matura powinna być sprawdzianem dojrzałości do udziału w grze zespołowej, czy też „matoleniem matołów przez matołów”?

 

NASZ CYTAT

  • kraju_Polan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rekonstrukcje.jpg - 143.79 kb

 

 

 

 

 

DOBRE STRONY

Licznik odwiedzin

Odwiedza nas 144 gości oraz 0 użytkowników.

Dziś 30

W tym miesiącu 616

Od początku 113674