Myśląc jak Hawajczycy

(Wspólna Sprawa 5)

By nasze dzieci nie musiały krzywić się z bólu bądź przymierać głodem w jakimś neomarksistowskim raju na ziemi, który nam tu budują przy dźwiękach dwóch akordów. Wyłączmy ten radiowęzeł, póki jeszcze można.

(Paweł Śląski „Hieny, modliszki, czarne wdowy”)

Hawaje, raj na ziemi cudnie reklamowany w turystycznych folderach, zwiedzałam na początki XXI wieku. Moje ówczesne wrażenia, całkiem jak nie z raju, niedawno odnalazłam w pewnym filmie dokumentalnym, w którym ranną porą, czyli jak rzekłby Norwid „pomiędzy świtem a nocy zniknięciem”, wypełnione grupami hawajskiej szkolnej młodzieży łodzie wypłynęły – prowadzone przez sternika nauczyciela – na spotkanie z historią, przeszłością i tradycją. Śpieszyły na rytuał zaślubin z oceanem, a zarazem na ratunek własnej kulturze i tradycji, bo jak być Hawajczykiem, kiedy język rodzimy zakazany, a mowa angielska obowiązkowa? Jak być Hawajczykiem, kiedy tradycje i wartości ważne dla tych, co stąd z dziada pradziada, zostały odrzucone na rzecz idei nowoczesnego świata ubieranego w nowe formy życia? Autor hawajskich opowieści z rozgoryczeniem opowiada: Każą nam budować wille i stawiać dwa garaże, a my? My przecież ludzie morza, źródła naszego prawdziwego życia…

Obraz hawajskich wysp malowany kamerą przywołał wspomnienia poruszające najczulsze strony ludzkiej wrażliwości. To opowieść o zagładzie ludzi i przyrody ujęta w suchą, beznamiętną, rzeczową, pozbawioną emocji relację rdzennego mieszkańca Oahu, nauczyciela podejmującego trudną, zdawałoby się beznadziejną próbę powrotu do korzeni życia Hawajczyków, tubylców wypartych przez turystów, którym ziemię oddano dla ich potrzeb. To opowieść, która po prostu przeraża, by nie powiedzieć poraża swym tragizmem, zawziętą rozpaczą człowieka, którego można zniszczyć, ale nie można pokonać. Jak wygląda jego raj na ziemi?

Widziałam wieniec morskich śmieci wyrzucanych na brzegi złocistych plaż bajkowych wysp, wdzierający się w głąb lądu, tworzący hałdy wysypisk, rozkładający się niczym dywan utkany z plastikowych torebek, butelek, pojemników, grzebieni, guzików, nakrętek i tego wszystkiego, co ludzie zwyczajnie pozostawiają po sobie. Czym ludzie znaczą szlaki swych dróg na lądzie i na wodzie. Morskie fale unosząc różnego rodzaju, kształtu, maści i koloru odpady plastikowego świata niosą najprzeróżniejsze zagrożenie dla życia ludzi i przyrody. Stada albatrosów giną. Śmieci pływające po powierzchni oceanów biorą za ryby. Nie rozróżniając jadalnego od niejadalnego wypełniają swe żołądki resztkami rybackich sieci, plastikowych torebek, zapalniczek, guzików. Opakowania po sokach i serkach, puszki, butelki, słoiki, zakrętki, nakrętki stają się pokarmem dla ptaków, którym łatwo łowić to, co unoszą fale. Pisklęta karmione przeżuwaną śliną plastikowego posiłku padają martwe. Dr Lindsay Young z Uniwersytetu Hawajów znalazła całe nietknięte pudełko z kremem do twarzy w ptasim żołądku. Dla tysięcy ptaków człowiek zgotował tragiczny los, umieranie powolne i w bólach.

Ziemski raj hawajskich wysp też zamiera, choć pozornie tętni życiem, a raczej jego nędzną, choć wydawać by się mogło bogatą, imitacją. W centrum plażowego wybrzeża otoczonego hotelami, pensjonatami, apartamentowcami, restauracjami, barami, barkami, sklepikami i kramami oferującymi muszle zakrywające perły otwierane na hasło „Aloha!”, a więc „Dzielę się z tobą szczęściem”, zachowały się gdzieniegdzie resztki dość smutnej przyrody, drzew oplatających się dookoła odrostami korzeni, czy palmowych wysokościowców kołysanych podmuchami wiatru od oceanu. Jednak nie słychać tu żadnych odgłosów ptaków, zwierząt, nawet jakichś truptających czy pełzających stworzonek, czegokolwiek, co jeszcze żyje, poza… kroczącymi niespiesznie rzeszami przyjezdnych, spragnionych atrakcji urlopowego wypoczynku skośnookich japońskich rodzin licznie odwiedzających hawajskie wyspy. Dzisiaj już wiadomo, że atak na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 roku nie był efektem perfidii Japończyków, ale wynikiem starannie obmyślonego planu ekipy F.D. Roosevelta, planu zbrodniczego. W czasie ataku zginęło 2476 żołnierzy, marynarzy i osób cywilnych.

Prawdziwego hawajskiego świata trzeba szukać, trzeba się rozglądać, trzeba mieć szczęście. Wtedy można ujrzeć potężne spienione fale unoszące akrobatów, widoczne z plażowego nabrzeża jak na wyciągnięcie ręki. Szczęściarze mogą trafić na spektakle taneczne prezentujące hawajskie hula z jego magią, tajemniczością, wierzeniami i obyczajami, nie mającymi nic wspólnego z pokazami spreparowanymi na potrzeby przemysłu turystycznego i powszechnie kojarzonymi z wizerunkiem Hawajów. Nic bardziej mylącego niż półnagie dziewczyny w niewiele kryjących kokosowych biustonoszach i wyzywających kolorystycznie spódniczkach, „obute” w sandały i wykonujące taneczne figury w rytm piosenek po angielsku, których treścią są najczęściej miłosne plażowe przygody. Prawdziwy taniec hawajski pokazuje piękno w skromności i umiarze, w związku z matką ziemią, a więc boso, co według wierzeń ułatwia przepływ energii. Tancerki mają odkryte jedynie ramiona, ubrane są w wielowarstwowe spódnice i jednolite bluzki, nigdy nie są roznegliżowane. Śpiew w języku hawajskim opowiada o poszukiwaniu szczęścia przez miłość i harmonię z naturą.

Na krańcach turystycznej metropolii Oahu stworzono rezerwat spotkań przybyszów z różnych zakątków świata z „tubylcem”, tym wyuczonym prezentacji tego, co ma być hawajskie, a nie jest nawet imitacją, jest fikcją spreparowaną w celach komercyjnych. Centrum Kultury Polinezyjskiej otwiera swe bramy witając przy wejściu nieprzebrane, wysypane z autokarów rzesze poszukiwaczy nie tyle pereł, co wrażeń estetycznych, oglądaczy hawajskiej bajki spragnionych przeżyć i doznań, jakich zazwyczaj dostarcza taniec, muzyka i śpiew w wykonaniu egzotycznych zespołów i artystów z innego niż nasz świata. Uczestnicy imprezy otrzymują sznur błyszczących muszelek zawieszanych na szyi jak girlandy ze świeżych kwiatów, w języku młodzieżowym można by rzec „obciachowych”. Zasiadają do wspólnego posiłku z potraw do wyboru, które nie mają nic wspólnego z hawajską kuchnią i miejscowymi smakołykami. Zaczyna się plastikowa biesiada z plastikowego świata. Występy zespołów z założenia folklorystycznych mają utwierdzić widza w przekonaniu, że oto ogląda obrazy tego, co leży u podstaw tradycji kulturowych poszczególnych wysp polinezyjskich, gdy tymczasem to tylko złudzenie, może poza tym, że ogląda się egzotyczny pokaz w egzotycznej scenerii. Korowód niezwykłej piękności, różnorodności barwnych odcieni i pomysłowości scenicznych układów, płynący łodziami z roztańczonymi reprezentacjami wysp ma po prostu oszałamiać, zachwycać, urzekać i wzruszać tych, co nie stąd, bo przecież najczęściej czeka ich szara rzeczywistość.

Czy Hawaje to smutny ewenement? Także na początku XXI wieku byłam akurat na drugiej półkuli w ukraińskim (dzisiaj) Berdyczowie podczas Dni Kultury Polskiej organizowanych przez polski konsulat, które dla licznej grupy uczestników, co to stąd, miały szczególne, wyjątkowe znaczenie. To ich spotkanie z polską mową, z Ojczyzną, którą nosili w sercach i zachowali w pamięci. Podczas finałowego koncertu na twarzach widzów najczęściej malowały się wzruszenia, ale i zawiedzione nadzieje. Prezentowany na scenie program artystyczny, muzyczny, taneczny i kabaretowy, choć wykonywany przez polskie zespoły, które przybyły z kraju nad Wisłą, był tutejszym “hula” stworzonym na potrzeby dzisiejszych uwarunkowań politycznych. Mistrzowie polskiej sceny oszałamiali pięknością strojów, bogactwem tanecznych układów, brawurowością wykonania, wręcz perfekcyjnością zapierającą dech w piersiach w tańcach… latynoamerykańskich. W naszym wykonaniu, ale przecież nie naszych, bo gdzie krakowiak, mazurek, oberek i... Sędziwe babuszki w chustach na głowach nie ukrywały rozczarowania. Zdawały się pytać: a kajsi ta Polska dzisiaj, pani, jest?

Stara prawda, że czasem z dala widać więcej niż z bliska, objawia się ponadczasowo. Z Hawajów przez Berdyczów wiedzie do tego, co jest tu i teraz. Czasami czegoś się nie dostrzega, a potem... oby nie za późno... „Centrum Kultury (...) zaprasza na spotkania z kulturami świata – dziś Wieczór Rosyjski”, a więc powtórka z rozrywki, bo przecież, jak mawiał starosta Gadulski z „Powrotu posła” Niemcewicza, tak jest najlepiej, jak dawniej bywało. Od centrum drewna kominkowego, centrum higieny jamy ustnej, centrum zdrowia, kultury, edukacji i sportu, poprzez centra handlowe oplatające nas swymi sieciami jak pająki polujące na ofiary, dochodzimy do Centrum Polsko-Rosyjskiego Porozumienia i Dialogu, choć to już było przerabiane pod tytułem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Ale kto to jeszcze pamięta? Niemcewiczowskich starostów, co to nigdy nie czytają lub przynajmniej mało, u nas dzisiaj dostatek, wysyp jak zgniłych gruszek, choć nie wyż, a niż demograficzny, i na poprawę trudno liczyć, bo na poprawę warunków życia widoków nie widać, choć rządzący w pocie czoła z poświęceniem pracują.

Płynące łodzie zmierzają do korzeni życia Hawajczyków. Rytuał zaślubin z oceanem i ziemią rodzącą najcudniejsze kwiaty świata to dla młodego pokolenia mieszkańców rajskich wysp droga ku przyszłości, tej z ojczystą mową przodków, ich tradycjami i wartościami, w zgodzie z naturą i poszanowaniem jej praw. Śpieszą im na ratunek.

Jeśli „pomiędzy świtem a nocy zniknięciem”czegoś się nie dostrzega, a potem jest już za późno...

Jakże noc pyszna – jak lecą konie!
Lecą i lecą - a spod kopyta
Pryskają iskry - połyska błonie,
Śmigają sanki - już świta! świta!
Na niebie blednie czoło księżyca,
Droga skończona - oto granica.
Wstrzymaj rumaka! wstrzymaj rumaka!
Noc rozwidniała,
Zagrzmiały działa.
Oto jest kulik Polaka.

/Słowacki/

(fot. archiwum autorki)