FILMY O POLSCE SĄ NAJWAZNIEJSZE

Wywiad udzielony "Wspólnej Sprawie" w czerwcu 2013 roku

 

Z ANNĄ TERESĄ PIETRASZEK rozmawia Marek Gizmajer

29 kwietnia 2012 r. w Centrum Kultury Izabelin obejrzeliśmy Pani film dokumentalny „Zawód: prymas polski” poświęcony inwigilacji ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego przez służbę bezpieczeństwa. Czy spotkanie z widownią w Izabelinie uważa Pani za udane? 

Bardzo. Przede wszystkim była wspaniała atmosfera. Widownia dopisała i to w wieczór poprzedzający długi weekend. Nie spodziewałam się, że będzie aż tyle osób. Padły bardzo ciekawe pytania, z których widać było, że wszyscy bardzo przeżyli ten dokument. Jest on o tyle unikalny, że oprócz mnie nikt więcej nie filmował akt księdza Prymasa w Instytucie Pamięci Narodowej. Nie było to oczywiście łatwe, podczas realizacji utrudniano mi pracę, ale dzięki postawie i pomocy inicjatora projektu, śp. Janusza Kurtyki, reportaż ujrzał światło dzienne. Badając te niemalże 380 teczek z dokumentami wytworzonymi przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogłam poznać spory fragment skrywanej historii PRL. Są tam losy ludzkich podłości, dramatów, ale i heroizmu. Okazuje się, że pomimo nacisków i gróźb bezpieki nie każdy szedł na współpracę i donosił. Jednak przede wszystkim poznałam codzienne życie ks. Stefana Wyszyńskiego, i to w najdrobniejszych szczegółach. Sztab funkcjonariuszy MSW archiwizował nie tylko wszystkie związane z nim zdarzenia, spotkania i rozmowy, ale nawet każdy mebel czy przedmiot w jego pokojach. Wyznam, że przy takiej skrupulatności bardzo się bałam, czy jednak na czymś go nie przyłapano, czy nie miał jakiegoś potknięcia. Służba bezpieczeństwa bezustannie urządzała przeciwko niemu prowokacje, próbowała go oczernić, zdyskredytować i skłócić, podrzucała anonimy i fałszywki, kontrolowała całą korespondencję, miała kopie wszystkich pieczęci, a nawet kluczy do pomieszczeń Kurii. Prymas był codziennie non-stop podsłuchiwany, śledzony i filmowany przez kilkudziesięciu donosicieli. Skala inwigilacji była tak ogromna, że na miesiąc przed śmiercią ks. Jerzego Popiełuszki jeden z jego zabójców por. Waldemar Chmielewski obronił w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych pracę magisterską na temat działalności ks. Stefana Wyszyńskiego, w którego inwigilację był zaangażowany. Jednak w teczkach SB nie ma absolutnie niczego, co mogłoby rzucić choćby cień podejrzeń na postawę Prymasa. Ten święty człowiek naprawdę naśladował Chrystusa, z nikim nie walczył, wybaczał prześladowcom, a nawet martwił się o ich zbawienie. Wiedział, kto na niego donosi, a mimo to nie potępiał. Pracownica jego sekretariatu Anna Rastawicka mówi w filmie: „on nie walczył z żadnym ustrojem, on w każdym ustroju walczył o człowieka…” Jak to możliwe, że żyjąc przez trzydzieści lat pod taką presją esbeków przeprowadził przez to piekło mentalne nasz naród i pozostał bez cienia? Film dokumentuje jednoznacznie, że jeśli ktoś był czysty jak diament, to taki pozostanie, nawet w esbeckich teczkach. Tylko kłamcy muszą się bać prawdy. Paradoksalnie, teczki, które miały go zniszczyć, dziś są materiałem dowodowym w procesie jego beatyfikacji.

Nakręciła Pani blisko 200 filmów. Jak najogólniej można by je scharakteryzować?

Wszystkie, bez względu na to, gdzie były nakręcone, poza kilkunastoma ekstremalnie sportowymi, są filmami po prostu o ludziach. Zwykle o jakiejś specyficznej grupie, czasem narodzie. Mają też jakieś przesłanie. Na przykład, przed 1989 rokiem nie mogłam kręcić filmów w Polsce, ale kręcąc je w Indiach, w Pakistanie czy Afganistanie pokazywałam nie tylko tamtejszą rzeczywistość, ale i heroiczność ludzi, którzy przetrwali jakieś bardzo trudne próby. Film o sikhizmie i Złotej Świątyni w Pendżabie w Indiach, do której wpuszczono mnie tylko dlatego, że miałam czapeczkę z napisem Solidarność, pokazuje wiele wątków zbieżnych z wartościami polskimi. Sikhowie gotowi byli ginąć za wiarę, wspólnotę i rodzinę z rąk Anglików.

Jak zaczęła się Pani przygoda z kamerą?

Fotografowałam od szóstego roku życia. Filmować zaczęłam dla agencji Interpress, która przy okazji innej działalności udostępniała kamery m.in. alpinistom czy podróżnikom. W ten sposób zaczynała też Elżbieta Dzikowska, Stanisław Szwarc-Bronikowski, Szymon Wdowiak i kilku znanych himalaistów. Pierwsze dwa reportaże nakręciłam w Pakistanie. Jeden z kolejnych pokazano na festiwalu we Włoszech razem ze „Spiralą” Zanussiego. Z tym dorobkiem w drugiej połowie lat 70-tych przymierzyłam się do Łódzkiej Szkoły Filmowej. Jednak na reżyserii były dwa miejsca dla dwustu kandydatów, a poza tym cała Wytwórnia Filmów Dokumentalnych montowała etiudę, która miała być „dorobkiem” dziecka znanych komunistycznych filmowców. Pomyślałam sobie, że skoro zostało tylko jedno miejsce, a mnie ledwo stać na to, żeby przeżyć w Łodzi dziewięć dni egzaminów, to nauczę się filmować sama.

Postanowiła Pani mimo wszystko zostać reżyserem?

Chciałam pójść śladami Kieślowskiego i tworzyć dokumenty tak piękne jak on. Zawsze marzyłam o filmach polskich, ale w Interpressie nie życzono ich sobie, więc dalej wyjeżdżałam z kamerą do Azji, co roku dwa-trzy razy. Tak powstało pięćdziesiąt reportaży podróżniczych, które sama nakręciłam. Trafiały do Telewizji Polskiej i „demoludów”, gdzie zarabiali na nich wszyscy, tylko nie autor. Mnie nawet nie chcieli wydać przepustki do gmachu telewizji. Już nie mówiąc o tym, że prawo do jakichś tantiem uzyskaliśmy dopiero w roku 2000. Filmy te dawały jednak uprawnienia do wykonywania zawodu reżysera i operatora filmowego, o które co roku występowałam do Ministra Kultury. Dopiero gdy nastała Solidarność mogłam zacząć studia dziennikarskie na UW, bo przedtem najważniejszym dokumentem kwalifikującym do egzaminu wstępnego na ten specyficzny wydział było polecenie jednostki partyjnej kandydata. Studiowałam systemem zaocznym, bo jednocześnie wyjeżdżałam już na wyprawy wysokogórskie i filmowe do Azji.

Solidarność to czasy przełomu. Także w pracy zawodowej?

W pracy nastąpił nieco później. Z uprawnieniami reżysera i operatora cały czas formalnie byłam gosposią domową czy opiekunką dzieci. Całe szczęście, że brat miał ich kilkoro... W 1986 roku pojechałam na „tajne” spotkanie z panem Wałęsą w kościele w Gdańsku, gdzie znalazł się cały „tajny” tłum moich przyjaciół dziennikarzy. Wszyscy z zapartym tchem słuchaliśmy słów „wodza” dopiero co wypuszczonego z Arłamowa, który apelował, żeby „wchodzić w struktury i rozsadzać od środka”. Bardzo mnie to przekonało i w grudniu 1986 roku przyjęłam propozycję pracy w redakcji reportażu podróżniczego w TVP. Szef był młody i nie interesował się polityką, więc wyglądało obiecująco. Dopiero później okazało się, że jego ojciec był w stanie wojennym zarządcą komisarycznym fabryki i w nagrodę za jej likwidację otrzymał właśnie posadę dla syna w telewizji. Redakcja funkcjonowała na zasadzie „wyzysku wariatów”, którzy jeździli z kamerą na koniec świata i robili wszystko sami, a nagrody rozdzielał kto inny. Żyłam jednak wśród cudownych ludzi, samych podróżników. Z Szymkiem Wdowiakiem, moim guru, dzieliliśmy biurko na pół, bo mieliśmy po pół etatu.

Czyli nadal filmy podróżnicze?

Tak, ale już nie tylko. Pozwolono mi wreszcie zrobić film w Polsce. Całą ekipą nakręciliśmy dokument o Marii Łopatkowej, działaczce na rzecz dzieci, i o więźniarkach odsiadujących wyroki z małymi dziećmi do trzeciego roku życia. To było bardzo ciężkie więzienie w Krzywańcu koło Zielonej Góry. Przygód mieliśmy dużo, film się udał, ale opinie zebrał złe, bo w czołówce wymieniono bezpartyjnych. Jednak zbliżał się już rok 1989 i cała telewizja drżała ze strachu, co to będzie. Wtedy partyjni zaczęli się uwłaszczać. Przechodzili do prywatnych firm zostawiając w telewizji swoich ludzi, którzy podpisywali z nimi kontrakty i mieli z tego profity. A ja dostałam propozycję z Izraela zrobienia filmu o kibucu marksistowsko-leninowskim. Zgodziłam się od razu, a przy okazji zaproponowałam marzenie mojego życia, film o Drodze Krzyżowej w Jerozolimie. Dyrektor był w strachu, nie wiedział jak się wykręcić, ale w końcu podpisał. Sporo potem nacierpiałam się za ten film.

Dochodzimy do kolejnego przełomu, tzw. transformacji ustrojowej.

Zaczęły się duże przemiany. Zachłystywałam się tym, że mogę dotrzeć z kamerą do takich miejsc w Polsce, o których nikomu się nie śniło, że można ot tak po prostu przyjeżdżać, wchodzić i filmować. Nakręciłam wtedy bardzo dużo filmów. Jednak największe przygody przeżyłam w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie, wcześniej zwanej Akademią Sztabu Generalnego. W 1992 roku pojechaliśmy tam z ekipą na reportaż. Odkryliśmy nieznany świat za murami, przez pół wieku odgrodzony od zwykłych obywateli, prawie nie oddychaliśmy z wrażenia. To był niezwykły czas. Wierchuszka Ludowego Wojska Polskiego liczyła, że zostanie Układ Warszawski, ale powoli docierało do niej, że może dopaść ją coś tak strasznego jak NATO. My przeżywaliśmy, że teraz to wojsko już będzie nasze, niepodległe.

Potem sama Pani skończyła tę uczelnię. Jak to się stało?

Wywiadu udzielał nam komendant w randze generała. Częstował koniaczkiem i w pewnym momencie rozmarzył się, że kiedyś taki cywil jak pani redaktor powinien przyjść tam na studia, bo cywile-decydenci nie mają pojęcia o wojsku. Trwał akurat trzeci nabór na podyplomowe studia operacyjno-strategiczne, więc od niechcenia spytałam, jakie warunki trzeba spełnić. Generał wyliczył ile trzeba zebrać podpisów i od kogo. Tak się złożyło, że wszyscy ci, którzy mieli je składać, byli długie lata moimi kolegami z gór albo instruktorami taternictwa! Ale nic nie dałam po sobie poznać. Wyszliśmy z ekipą po tych koniaczkach, mieliśmy jeszcze parę godzin, więc powiedziałam - jedźmy do pierwszego i zobaczymy co będzie. Czułam, że piękniejszej przygody po prostu nie można sobie wymarzyć. Korciło mnie żeby zobaczyć jak wojskowi będą zmieniać się w oczach historii. Pojechaliśmy i… wszystkie dokumenty miałam tego samego dnia. Gdy generał usłyszał, że ma studentkę, wykazał się hartem ducha wojskowego i nie zemdlał. Na rozpoczęciu roku byłam ja i 380 panów w mundurach. Nigdy wcześniej nie studiował tam żaden cywil.

Nie były to chyba łatwe studia?

Byłam pewna, że nie dotrwam do końca. Na początku chciałam wytrzymać choćby tydzień. Było dużo sytuacji bardzo trudnych. Zaczął kręcić się koło mnie jakiś cywil i zadawać dziwne pytania, ale w końcu dał spokój. Zajęcia trwały po osiem godzin, niektórych wykładów zupełnie nie rozumiałam. Gdy padałam ze zmęczenia pewien pilot Su-27 nauczył mnie sztuki bardzo przydatnej w wojsku - spania z otwartymi oczami. To dosyć trudne, ale zapewniam, że możliwe. Studia jednak wytrzymałam, zaliczyłam co trzeba i po jedenastu miesiącach otrzymałam dyplom uprawniający do zatrudnienia w wojsku na stanowisku generała. Tym sposobem mam teraz podwójne wykształcenie – dziennikarz generał. A dyplom schowałam do

Czy nadal kręciła Pani filmy?

W latach 90-tych pracowałam już z ekipami, dzięki czemu filmy mogły być prawdziwie profesjonalne technicznie. Robiłam programy na temat zmian w obronności. Strasznie mnie to fascynowało, zwłaszcza że koledzy z Solidarności zajmowali najważniejsze funkcje w państwie. Niestety, po jakimś czasie do telewizji wrócili ludzie starego systemu i gdy byłam u szczytu możliwości i umiejętności nagle okazało się, że na moje filmy nie ma pieniędzy. Miałam wtedy rozległe kontakty w niesłychanych środowiskach w Azji, mogłam np. kręcić filmy w szkole talibskiej. Nie chodziło jednak o tematy, tylko o mnie. Moje filmy stały się niepotrzebne, bo zawsze jest w nich jakiś ksiądz, ludzkie cierpienie, problemy najsłabszych. Telewizja już nie była tym zainteresowana. Dewiacjami owszem, ale tym nie. Ja z kolei nie interesowałam się dewiacjami, więc musiałam wrócić do samodzielnego filmowania kamerą.

Czyli powrót do początków. Podobało się to Pani?

Nie było to takie proste. Kiedyś miałam formę alpinistki, w Afganistanie jako pierwsza zdobyłam przełęcz 5500 m n.p.m. (i nazwałam ją Kotal-e-Madar, czyli Przełęcz Matki), na jednej z wypraw doszłam prawie do 7000 m, ale teraz nie miałam już dwudziestu lat. Poza tym, kiedyś w Azji było tanio, za dolara można było przeżyć parę dni, ale potem bardzo się tam pozmieniało. Na któryś wyjazd zaproponowano mi 30% budżetu, czyli tyle, że mogłabym pojechać sama z kamerą. Powinnam mieć operatora kamery i dźwiękowca, bo w 21 wieku tak pracuje się normalnie. Gdy odparłam, że mimo to jadę, dyrektor zbaraniał i zapytał, kto będzie kręcił. Wyjęłam z torebki stary kwitek uprawnień operatorskich. Potem znowu trzeba było ćwiczyć kondycję. Porządny film na dwie kamery udało mi się zrobić dopiero kilka lat temu w Pakistanie, tylko dzięki pomocy panów Stasiaka i Kurtyki. Wtedy TVP dała mi pieniądze na wyjazd, ale zabrakło ich na 30 dni pracy kamery, a tyle było trzeba na daleki wyjazd i na olbrzymie tam odległości, więc Janusz Kurtyka nieodpłatnie wypożyczył mi kamerę z IPN.

Czyli telewizja też wróciła do jakichś peerelowskich początków?

Gorzej. W PRL dzięki chęci uwiarygodnienia się niektórych komuchów pewne sprawy można było zrobić. Oni czasem udawali demokratycznych, a nawet przyznawali się do... katolicyzmu, i jeżeli człowiek nie sięgał za daleko pozwalali filmować, bo to im się opłacało. Dziś w telewizji już nikomu nie zależy ani na uwiarygodnieniu się, ani na czymkolwiek. Liczy się przede wszystkim „kasa”. Po katastrofie w Smoleńsku w 2010 roku odeszłam z pracy z TVP, bo nie miałam już szans na kręcenie filmów i dotknęły mnie szykany.

Jednak do tego czasu udało się Pani nakręcić filmy o Polsce, te wymarzone?

Dla mnie filmy o Polsce są najważniejsze. Sytuacyjne, obserwacyjne, niekoniecznie polityczne. Na przykład o pierwszych kobietach w wojsku i zetknięciu tych niesamowitych, wspaniałych, pięknych 19-latek z nadętym generałem, dowódcą jakiejś tam jednostki, który ma 60 lat, z tego 40 w ciężkiej komunie. Co działo się w tych facetach? Inne wielkie tematy to dokument o księdzu Jerzym albo świadectwa wielkich Polaków, np. arcybiskupa Majdańskiego czy ks. Peszkowskiego. Fascynującym przeżyciem było samo poznanie i słuchanie tych ludzi, już nie mówiąc o przekazaniu ich wizerunków i mądrości następnym pokoleniom. Janusz Kurtyka zaproponował mi nagrywanie relacji świadków historii. To bardzo żmudna praca, wyczerpująca psychicznie. Byłam jednak gotowa paść z przepracowania, byleby zdążyć w wyścigu z czasem dla tych wiekowych patriotów i bohaterów, i mogłabym to robić do końca życia, ale po Tragedii Smoleńskiej w telewizji nagle przestało to być tak ważne. Gdyby TVP myślała o kimkolwiek, choćby jednym widzu, a nie o sobie i o wyprowadzaniu pieniędzy, to zrozumiałaby jak bardzo takie filmy lubi oglądać młodzież. W IPN także już niewiele zostało z tego tak ważnego projektu śp. Janusza Kurtyki.

Nakręciła Pani dużo filmów religijnych.

Jeśli robiłam film o sikhach czy o buddystach, to nie po to, żeby Polaków konwertować na inne wyznania, tylko po to, żeby pokazać wagę religii dla rozwoju człowieka i wynajdować jakieś elementy wspólne. Buddyści też krwawo płacili za swoją wiarę. W Tybecie zabito 100 tysięcy lamów, ich krew ściekała kanałami. Z drugiej strony, nie chodziło o wykazywanie, że jakaś religia jest gorsza od naszej. Prawdziwa religia jest wielką wartością. Odwrotnie niż postkomuna, w której nie ma wartości i głębi myślenia o świecie, a jedynie prymitywne towarzystwo, które przede wszystkim uderza w wiarę, bo katolicyzm jest wiarą wymagającą, a jak uderza się w wiarę, to w naród. Więc w każdym filmie starałam się „upchnąć” Pana Boga i pokazać człowieka, który jest istotą spójną gdy połączy w sobie wszystkie wartości i dzięki temu jest mocny, głęboki i mądry. Nie tylko dlatego, że coś wynalazł i zrobił. Może to być misjonarz, który pięćdziesiąt lat opatruje trędowatych w Indiach, a jednocześnie kocha Polskę i dezynfekując jakąś nogę żebraka rzuca zdanie, jak np. o. Marian Żelazek: „wiesz, najlepszym ambasadorem jest misjonarz, bo tutaj, gdzie jestem, wszyscy wiedzą, gdzie jest Polska i jaka ona jest”.

Kręciła też Pani reportaże dla Caritas Polska.

Tutaj miałam ogromną motywację aby filmować samodzielnie. Chciałam pokazać losy pieniędzy, które Caritas uzyskuje ze sprzedaży świec wigilijnych. 10 groszy z każdej świecy idzie na specjalny fundusz pomocowy. W Afganistanie sfilmowałam uratowaną przez te pieniądze 20-tysięczną wioskę, w której część mieszkańców została wymordowana, a reszcie groziła śmierć głodowa. Gdy dziś pojawi się tam Polak, otwierają wszystkie drzwi i mówią, że dzięki Polsce żyją. W Indiach byłam w najbiedniejszym rejonie trawionym suszą, gdzie uratowano ujęcie wody dla 100-tysięcznego miasta, w którym ludzie już właściwie umierali. Podobnie było w Mongolii, gdzie nastały mrozy, padło bydło i wyschły studnie, a Caritas zbudował siedemdziesiąt nowych. Przejechałam tam 700 km śladem tych 10 groszy. W Kongu i Ruandzie odwiedziłam szpital misyjny, w którym cztery polskie siostry codziennie ratowały 200 dzieci od śmierci głodowej. Byłam w Iranie po trzęsieniu ziemi w Boże Narodzenie, gdy w jedną sekundę 100-tysięczne miasto Bam legło w gruzach, rzeka znikła, ludzie znaleźli się na pustyni. Rozmawiałam z tymi, co utracili wszystko i bardzo potrzebowali wysłuchania, czy choćby przytulenia. Wszystkie te filmy miały w Polsce dużą oglądalność, bo pokazywały, że kupowanie świec jest naprawdę wielkim darem. Każdy kupujący ma w nim udział i jego 10 groszy ratuje życie w najtrudniejszych sytuacjach. Tak więc przez trzy lata jeździłam z kamerą i pokazywałam drogi polskich świec wigilijnych Caritasu.

Czy odejście z telewizji było jakimś końcem w Pani życiu zawodowym?

Ależ skąd! Pracuję dalej, organizuję, pokazuję filmy, tyle że w dużo ciekawszym towarzystwie - w drugim obiegu. Okazuje się, że „Zawód: prymas polski” wciąż budzi zainteresowanie. Ludzie zawsze będą poszukiwać Boga, autorytetu, prawdy. Ostatnio dotarłam do nieznanej i zupełnie nieprawdopodobnej historii polskich himalaistów i robię o nich reportaż. Nie mogę zdradzać szczegółów, ale powiem jedno – Polacy są wspaniałymi ludźmi i naprawdę potrafią dokonywać wielkich rzeczy. Czyli wciąż czekają mnie nowe wyzwania, a z perspektywy 30 lat pracy filmowej widzę, że nie pomyliłam się, gdy po Akademii Obrony powiedziałam w wywiadzie: „mój bojowy cel w życiu to nie dać się wygnać z Polski!” To przecież moja Ojczyzna.

Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.

 (Zdjęcia: arch. pryw. Anny T. Pietraszek)