Ogarnąć kawałek Polski naokoło siebie

Pogadanka w Centrum Kultury Izabelin 9 grudnia 2012 r. po pokazie filmu dokumentalnego “NEP, Trust i głuchoniemi ślepcy”, pierwszej części cyklu “Transformacja od Lenina do Putina”

(Wspólna Sprawa 8)

Układ Jaruzelski-Geremek

Tematem cyklu filmów “Transformacja od Lenina do Putina” jest komuna w świecie, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej spektakularnego projektu, jakim był Związek Sowiecki. To dobry materiał badawczy, dość wyraźnie zakreślony. Wiadomo, kiedy Związek Sowiecki zaczął się i kiedy skończył, choć oczywiście można zadawać pytania, czy istotnie skończył się, czy może zafundował sobie jakąś operację plastyczną, a może gdzieś się przeniósł. Dlaczego zabrałem się za ten temat? Pierwszą moją intencją było opowiedzenie o tym, co na nasz użytek nazwano transformacją ustrojową, o fasadzie i kulisach tak zwanych przemian demokratycznych w bloku wschodnim. Mówię „tak zwanych”, ponieważ ludzie wtajemniczeni w tę operację nazywali rzecz po imieniu. Na przykład ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie nie pisał o żadnych przemianach demokratycznych ani o transformacji ustrojowej w Polsce, nie pisał nawet o Okrągłym Stole czy o demokratycznych albo półdemokratycznych wyborach, tylko pisał po prostu o układzie Jaruzelski-Geremek. Ta informacja niegdyś tajna, zapisana w tajnej korespondencji dyplomatycznej, dziś jest już ujawniona drukiem.

Moją pierwszą intencją było więc opowiedzenie właśnie o tym, ale im bardziej człowiek się nad tym zastanawiał, tym prędzej dochodził do wniosku, że trudno to z sensem opowiedzieć nie zaczynając od początku. Trudno jest opowiedzieć o tym, jak Związek Sowiecki rozpadł się, jeśli nie sięgnie się do tego, jak powstał. I o tym właśnie opowiada pierwsza część cyklu, z którego gotowe są dwie części, w tym pierwsza przedstawiana w Izabelinie. To zapewne połowa opowieści, bowiem żeby dobrnąć do tego, co nam współczesne, trzeba by części czterech. To, co działo się po roku 1989, mam nadzieję opowiedzieć w ostatniej części. Jednak już w pierwszej czytelne są stałe warianty gry i ich powtarzalność, czyli kombajn sowieckiej dezinformacji – NEP i Trust. Otóż w pewnej fazie, w której komunizm musi się przezbroić, nie po to, żeby się rozmontować, ale żeby się podreperować, komunizm wewnętrznie odkręca śrubę i zaprzyjaźnia się z kapitalistami żeby dali albo sprzedali ich technologie, albo żeby łatwiej było je ukraść. Wtedy komunizm jest przez moment wrażliwy i podatny na cios, więc musi dezinformować. Musi wmówić światu, że natura już go nie ciągnie do lasu. Myślę, że NEP i Trust są właśnie istotą układu Jaruzelski-Geremek w tej naszej mniejszej soczewce.

Bezpieka cywilna, wojskowa i inna

Służba Bezpieczeństwa, to polskojęzyczne KGB, została przeznaczona do częściowej dekonspiracji w ramach operacji propagandowo-osłonowej układu Jaruzelski-Geremek. Z góry założono, że będzie rzucony taki kąsek: częściowa dekonspiracja, zmiana szyldu i weryfikacja. Natomiast bezpieka zielona, wojskowi, czyli najtwardsze jądro systemu sowietyzacji Polski, miało następnych kilkanaście lat na to, żeby się przeszeregować, przezbroić, utajnić, zabezpieczyć agenturę i zniszczyć dokumenty. Przecież dopiero w 2007 roku Polacy mogli zasiąść do lektury dokumentów tej sowieckiej organizacji, która swobodnie funkcjonowała zachowując pełną kontynuację kadrową i operacyjną od czasu, kiedy funkcjonariusze Smierszy w ’43 i ’44 roku wyławiali takie talenty jak Jaruzelski czy Kiszczak, do 2007 roku, kiedy pan minister Antonii Macierewicz przystąpił do pracy, która miała doprowadzić do przetrącenia kręgosłupa tej służbie. I stąd Polacy stosunkowo niedawno dowiedzieli się, że coś takiego istnieje. Podobnie było w dziejach Sowietów, gdzie spopularyzowano istnienie KGB, ale stosunkowo późno, bo dopiero w latach 70-tych i 80-tych, zaczęły ukazywać się książki na temat GRU. Tam też długo nie docierało do ludzi, że jest coś takiego.

Polacy mają kłopot z rozeznaniem tej hierarchii dlatego, że mają sentyment do munduru. Proszę zauważyć, że do SB nie było poboru. Chłopcy z polskich rodzin nie byli wcielani do SB, ale każdy szedł do wojska. A jak już było się w takiej organizacji, to wychodziło się niej z sentymentem na całą resztę życia, bo nawet jeżeli ostro dali w tyłek, to potem ja mogłem innym przywalić, a potem rezerwa i często wspomnienie największej przygody w życiu młodzieńca z prowincji. Stąd inne postrzeganie i taryfa ulgowa dla zielonych, gdy tymczasem to zieloni byli głównym narzędziem sowietyzacji, a SB była taką pomocniczą formacją tubylczą. Z całej tej formacji pomocniczej najważniejszy był oczywiście Departament I MSW, peerelowski wywiad, czyli ci esbecy, co to mieli fajniej, bo jeździli za granicę jak Czempiński i Petelicki. Departament I miał najcenniejszą agenturę, po prostu miał prawo pierwokupu, czyli mógł wybierać co lepszych ludzi na targu agentury i mógł podbierać ich towarzyszom z innych departamentów. Tu żadna dekonspiracja nie została przewidziana i dlatego do Instytutu Pamięci Narodowej dokumenty Departamentu I trafiły w stanie szczątkowym i o nim najmniej wiadomo.

Generalnie, cała nasza transformacja ustrojowa polegała na uwłaszczeniu ludzi tych dwóch służb, bezpieki zielonej i tej elity bezpieki niebieskiej. Wszystko było fajnie, aż nastąpiły między nimi pewne konflikty, wojny i nawet zabójstwa na tym tle i dzisiaj w tym bilansie widać, że zieloni ugrali znacznie więcej, a niebiescy są w defensywie. Nikt nie spostponował generała Dukaczewskiego, w swoim czasie “naczelnego sowieta”, który dzisiaj jest gwiazdą w mediach, natomiast generał Czempiński trafił do aresztu. Nikt nie zastrzelił żadnego zielonego generała na jego własnym parkingu, a generał Petelicki jest na tamtym świecie. To nam pokazuje jaki jest bilans. Być może dzięki temu, że część bezpieki poczuła się zagrożona kompletnym wyautowaniem w ramach triumfalizmu zielonych po udanym zamachu smoleńskim, część ta zaczęła obstawiać patriotyczne numerki i być może temu zawdzięczamy pewne podejrzane inicjatywy, które rozkwitły po stronie obozu patriotycznego.

W książce dawnego ministra postkomunistów od bezpieki Siemiątkowskiego można przeczytać o tym, jak niebiescy od Czempińskiego i Petelickiego przewerbowywali się na Amerykanów, jak w Lizbonie w końcu lat 80-tych negocjowali z Amerykanami, żeby im się sprzedać i zachować głowę, majętność i jakieś wpływy. Skoro o tych negocjacjach możemy przeczytać w książce, to pewnie był też szereg innych negocjacji. Generalnie, część z tej polskojęzycznej sowieckiej bezpieki przewerbowała się na Amerykanów, a część sprzedała się Niemcom, wcześniej może nawet zachęcona przez swoich pierwotnych mocodawców do tego, aby przejść do innych rodzin mafijnych, ale po zamachu smoleńskim, jak sądzę, przyszedł moment tryumfu agentury do końca lojalnej wobec Moskwy i nieskalanej żadnymi dialogami operacyjnymi z innymi służbami. Jest też całkiem sporo innych materiałów do przeczytania na te tematy, choć są to raczej wierzchołki różnych górek lodowych, które nie pokazują całości obrazu, ale nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie zorientować się, co dokładnie w trawie piszczy, to zorientujemy się, że coś jednak piszczy. Wtedy trudniej jest wcisnąć nam ściemę, że Polska jest bezpieczna i wszystko jest fajnie.

Stosunkowo najmniej można przeczytać o agenturze izraelskiej w Polsce, ponieważ jest to jedna z min na polu, na które raczej się nie wchodzi. Są jednak pewne ogólne dane na ten temat i pewne przesłanki, które podsuwają diagnozę, że poza Berlinem i Moskwą także Telawiw jest punktem, z którego oglądana Warszawa i polska państwowość są przezroczyste. Sądzę, że dla tamtych służb też nie ma tajemnic. Oczywiście, jedna rzecz to wiedza, a druga rzecz to możliwości wywierania wpływu. Myślę, że te możliwości są również niewąskie, czyli w pewnym sensie uczeń przerósł nauczyciela. Przed wojną w Rembertowie Dwójka szkoliła żydowskich Betarczyków, organizowała ćwiczenia poligonowe, inwestowała pieniądze. I chwała Bogu, bo dzięki temu w państwie Izrael jest dziś dywersyfikacja i nie wszyscy obstawiają te same numerki. Tak jak w Waszyngtonie jest wielu autentycznych przyjaciół Polski, tak i w Telawiwie są ludzie, którzy nie życzą nam, aby Polska sczezła ze szczętem. Niemniej, co innego pobożne życzenie, a co innego realpolitik.

Narodowcy, Chińczycy i PiS

W Polsce już jest w toku kreowanie „trzeciej siły”. W grze, którą prowadzi bezpieka i lichwiarze, zawsze obstawia się i czerwone, i czarne. Zawsze obstawia się piętnaście różnych numerków, tak jak w operacji Trust obstawia się strony z pozoru antagonistyczne. Na początku peerelu Józef Stalin też potrzebował mieć po parce wszystkich bydlątek w swojej arce komunizmu. Generalnie polska “reakcja” była przeznaczona do piachu, ale trzeba było zachować po parce, czyli swoich narodowców, swoich patriotów, swoich katolików, swojego Piaseckiego. Tak bezpieka pracuje z nami także dziś. Jeśli idzie o dzisiejszy ruch narodowy, to myślę, że dobre jest porównanie z narodowcami z PRON-u Dobraczyńskiego, którego użył kolega Ziemkiewicz. Otóż z jednej strony Adam Michnik odkrywa, że nie wszyscy endecy to czarne charaktery i równocześnie Roman Giertych podpiera ten reżim na jego zaproszenie, a z drugiej strony prezes i premier Jarosław Kaczyński razem ze swoimi akolitami zabierają się za cenzurowanie w obozie narodowym i ogłaszają, z kim będą maszerować i z kim im po drodze do niepodległości, a z kim nie.

Oczywiście, to nie są tylko sprawy wewnętrzne, to nie jest krzyżówka rozwiązywalna tylko na podstawie danych z polskiej sceny politycznej. To są przecież emanacje bezpieki co najmniej kilku różnych państw – ruskiej, pruskiej, izraelskiej, amerykańskiej. Oby jeszcze Chińczycy weszli na tę naszą giełdę i zaczęło tu rosnąć jakieś China Town. Z nimi nie mamy granicy, czyli jak mawiają kluby piłkarskie nie mamy kosy, niech więc Chińczycy dorobią się i kupią jak najwięcej agentów w Warszawie, bo ci kupieni nie sprzedadzą się Moskwie ani Brukseli. To jest oczywiście taka moja tęsknota z rozpaczy, bo to, co widzimy dookoła, to jest XVIII wiek. Skoro polska racja stanu jest dziś formatowana na poziomie “Polska nierządem stoi”, to dla wszystkich jest jasne, że tutaj kto inny rządzi, że jest to konsorcjum i w gruncie rzeczy bycie polskim politykiem teraz polega głównie na braniu udziału w castingach na najtańszego sprzedawczyka.

Z tego, co powiedziałem, można by wywnioskować, że traktuję cały ten ruch młodzieżowy, wszechpolski, kibicowski jako falangę agentury. Absolutnie nie. Widzimy przebudzenie Polaków, zwłaszcza po zamachu smoleńskim, tylko że te autentyczne tęsknoty, szczere emocje, serca i działania natychmiast znajdują się w polu zainteresowania agentur, które natychmiast zaczynają obstawiać i czerwone, i czarne, i numerek jeden, i piętnaście innych. To się dzieje i trzeba być tego świadomym. Czy jednak odpowiedź na to powinna być taka, jakiej ostatnio udzielił w mieście Wrocławiu pan premier Jarosław Kaczyński na pytanie, czy przypadkiem nie przydałby się szeroki obóz patriotyczny? Pan premier niestety powiedział bardzo wyraźnie, że nie przydałby się, gdyż jest już jedynie słuszna i dobra partia. Z tego wynika, że z ostatnich trzech lat nic nie zostało przemyślane i prawdziwa jest diagnoza, że głównym zmartwieniem kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości jest udeptanie trawnika naokoło, tak żeby po prawej stronie nic nie wyrosło, czyli żeby nie było więcej chętnych do dzielenia pieniędzy z dotacji.

Oczywiście, nie sprowadzam do jednego mianownika tych, których nazywam jawnymi sprzedawczykami, z tymi, których praca dla Polski obfituje w katastrofalne błędy. Jest jednak faktem, że cała mobilizacja cywilów nie mieszających się wcześniej do polityki, która nastąpiła po zamachu smoleńskim, została przez Prawo i Sprawiedliwość spacyfikowana, a nie wykorzystana. Co dzisiaj ostało się z tamtego pospolitego ruszenia? Ruch imienia śp. Prezydenta? Idee? To za mało jak na państwo polskie. Żeby było państwo polskie musi być właśnie idea z mianownikiem szerszym niż partyjny i personalny. Po tych wszystkich lekcjach, których udzielała nam historia przez ostatnich kilka setek lat, nie można Polakom proponować poważnie Polski jako realizacji idei jakiegoś konkretnego człowieka, jako przedsięwzięcia jednej partii. To jest kompletne nieporozumienie. Trzy ostatnie lata pokazały, że taka polityka wyczerpała się.

Nowy stan wojenny

Dziś wiele na to wskazuje, że polskie służby specjalne przygotowują się do wprowadzenia jakiegoś rodzaju stanu wyjątkowego. Powstaje tylko pytanie, czy polska armia jest w stanie przeprowadzić taką operację. Jak pisze Stanisław Michalkiewicz powołując się na jednego z generałów, polska armia jest zdolna jedynie do służby wartowniczej. A więc może stan wojenny byłby przeprowadzony przy bratniej pomocy?Być może na tym ma polegać modyfikacja, skoro polska armia to przede wszystkim pasibrzuchy w różnych sztabach i w ministerstwie, a poza tym jakieś “afrika corps” zatrudnione do wykonywania czynności żandarmeryjno-policyjnych gdzieś na wyjeździe. Z całym szacunkiem i sympatią dla wszystkich biorących udział w zagranicznych misjach, które na pewno wymagają kondycji, bystrości i odwagi, i ludzie tam tracą życie, ale to nie są działania, które wyposażałyby polskie wojsko w umiejętności żywotnie niezbędne do obrony naszego kraju. Być może zatem właśnie to wojsko, obecnie na wyjeździe, któregoś dnia ma wylądować na Okęciu po to, żeby przemaszerowawszy do centrum miasta zabezpieczyć kluczowe obiekty, a równocześnie jacyś mili ludzie z Europy, nasi sojusznicy, pomogą. W ten oto sposób jakiś korpus międzynarodowy rozdepcze hydrę faszyzmu, która jak wiadomo już w Polsce podnosi głowę, i powściągnie szaleństwo smoleńskie, które jest w Polsce rozpętane.

Jest już tworzony klimat, w którym wszyscy mają uwierzyć, że Polacy są z jednej strony niedołęgami, a z drugiej strony są groźni, i to dla samych siebie. Takiego biednego człowieka, który może skrzywdzić sam siebie, trzeba ubezwłasnowolnić, wysłać do jakiegoś szpitala i włożyć w jakiś kaftan. I władza szykuje ten kaftan. Państwo na pewno wiecie o całej infrastrukturze bardzo już rozbudowanej w całym post-peerelu, o tych wszystkich urządzonkach i sieciach, które służą inwigilacji, kontroli, reglamentacji dostępu do informacji. Poza tym, władza szuka tematu. Zanim Jaruzelski wprowadził stan wojenny w ’81 roku to też musiał społeczeństwo zmęczyć i podać pewne tematy. Główny temat to kto jest winowajcą, kto jest niebezpieczny. Wtedy to była ekstrema Solidarności szykująca zamachy i legendarne listy proskrypcyjne. Oczywiście, Jaruzelski miał większą armię niż teraz, ale teraz nie ma 10-milionowej Solidarności i operacja wyjęcia nas “po jednemu” byłaby mniej skomplikowana.

O tym, że dzisiejsza władza ludowa faktycznie knuje, dowiaduję się np. z pewnej książki o świecie mediów i dziennikarzy, w której jest mowa o operacji Cmentarze w końcu 2011 roku. Okazuje się, że nawet ja niegodny byłem poddany inwigilacji przez ABW-ehrę na taką okoliczność, że ABW-ehra starała się zapobiec spodziewanemu zbezczeszczeniu cmentarzy żołnierzy sowieckich, w związku z czym inwigilowano osoby, co do których istniało domniemanie, że posiadają poglądy antyrosyjskie. Ja nie jestem antyrosyjski tylko antysowiecki, ale jeżeli prowadzi się takie operacje dotyczące ludzi nie pracujących w marksowskiej bazie, tylko w nadbudowie, czyli inwigiluje się nie organizatorów i konstruktorów, tylko gawędziarzy, to znaczy, że władza szuka jakichś tematów, jakiegoś czarnego luda. Może jest prowadzony casting na jakiegoś Oswalda, bo żeby wprowadzić stan wyjątkowy trzeba wyraźnej nuty, którą może być np. zamach terrorystyczny. Żeby to było bardziej przekonujące, być może potrzebny jest kolejny epizod rządu, czy współrządu “patriotów”. Taki plan może być całkiem realistyczną okazją do powrotu pewnych osób do władzy i sądzę, że władza ludowa dobrze się na to przygotowała. Oczywiście, gdyby nawet “patriotów” zaprosiła do okrągłego stołu, to będą oni fasadą władzy. Ta władza realna jest dobrze zabezpieczona przed dostępem ludzi niepowołanych. Jest też kwestia zamach smoleńskiego. Jest nie do pomyślenia żeby zrobić taki nowy rząd Mazowieckiego czy Buzka bez pewnych koncesji na rzecz prawdy o zamachu smoleńskim. Tutaj konieczne jest spektakularne wyrzucenie z rady ministrów jakichś winnych, a że nikt nie chce, żeby trafiło na niego, sytuacja przedłuża się.

Kościół, szkoła i strzelnica

Mój program, konstruktywny i do bólu realistyczny, streszcza się w trzech słowach: Kościół, szkoła, strzelnica. Jest to scenariusz czytelny, prosty i wykonalny. Można popaść w przygnębienie i depresję, kiedy nasze myślenie o Polsce zaczynamy od badania planu globalnego i centralnego i zaczynamy orientować się w tym, jak dalece nie jesteśmy panami własnego losu i jak to nami już nie tylko rządzą, ale pogrywają. Nie namawiam, żeby unikać tej depresji przez ograniczenie zainteresowania tym planem globalnym. Broń Boże. Jestem sam zainteresowany tym, kto jest właściwie kim i co tam właściwie jest grane, ale nie jesteśmy w stanie tego przeniknąć do końca, a nawet gdybyśmy przeniknęli, to nasze możliwości wpływu operacyjnego na selekcję kadrową na szczytach są zbliżone do zera. Natomiast to, co jesteśmy w stanie zrobić, to ogarnąć kawałek Polski naokoło siebie, w najbliższym bezpośrednim sąsiedztwie.

Kiedy mówię Kościół, to oczywiście mogę długo ubolewać nad tymi i owymi, i to będą wątki historyczne i bardzo aktualne, i mogę oddać się narzekaniu, ale lepiej, żeby zaczynać to narzekanie od samego siebie i reformować Kościół nie po lutersku od góry, tylko po franciszkańsku od najbliższej okolicy. W związku z tym, hasło Kościół oznacza, że każda grupa świadomych Polaków powinna przede wszystkim zadbać o ten Kościół w tym najbliższym sobie materialnym kształcie. Powinna zainteresować się, czy księdzu proboszczowi wystarczy na ogrzanie kościoła w najbliższym sezonie i czy będzie go stać na załatanie dachu w sezonie następnym, bo jeżeli nie, to ten ksiądz dobrodziej chcąc nie chcąc będzie musiał aplikować do lewiatana o jakąś dotację. Jeżeli ma tego nie zrobić, to musi być przez nas zabezpieczony, zadbany i wyposażony, gdyż godzien jest robotnik zapłaty swojej.

Jeżeli już mamy ten Kościół w wymiarze lokalnym, praktycznym i materialnym, to o ten Kościół musi być oparta szkoła, bo czekanie, aż z Warszawy zafundują nam polską edukację i z tego będzie Polska, jest największą naiwnością. Oczywiście, mamy mnóstwo świetnych nauczycieli, tyle że oni są świetni nie dzięki temu systemowi, tylko pomimo tego systemu. W tym antypolskim i antykatolickim systemie edukacyjnym mogą zdarzać się co najwyżej pewne incydenty, dzięki którym czasem prześlizgnie się coś dobrego. W edukacji zetatyzowanej, scentralizowanej, przymusowej, w której doktryna jest transmitowana z centrali warszawskiej, tylko od czasu do czasu zdarza się, że jakiś starszy Polak uformuje pozytywnie młodszego Polaka. Jeśli Państwo chcecie oddać dzieci i wnuki na naukę do lewiatana, to je oddawajcie, ale lepiej żebyście sami trzymali rękę na pulsie i mieli jakiś wpływ na to, jakie książeczki są wkładane waszym dzieciom do tornistrów. I ten wpływ mieć możecie wyłącznie stawiając na nogi własną szkołę. Nadzieja na to, że Polski zacznie się uczyć na polecenie ministra z Warszawy, jest nadzieją płonną, ponieważ ten minister z Warszawy stoi na czele kolejnego wcielenia Komisji Edukacji Narodowej i musi dbać o to, żeby kolejne pokolenia wychowywały się w konformizmie wobec aktualnego systemu. Szkoła służy przede wszystkim temu, a wszystko inne to efekty uboczne. Tak więc własne polskie szkoły sami Państwo musicie zorganizować i to jest możliwe. W mieście Brzegu Opolskim powiedzieli mi, że robią szkołę. Gdy zapytałem, ilu mają uczniów, spodziewałem się stu pięćdziesięciu, a tam jest tuzin dzieci. Ale robią szkołę, bo nie chcą oddać ich na naukę do lewiatana.

Jak już jest ten Kościół i jest ta szkoła, to musi być strzelnica. Ta ostatnia jest najprostsza i najtańsza, może być z nieheblowanego drewna, nawet niedogrzana w zimie. Strzelnica jako miejsce spotkań Polaków, najlepiej w niedzielę po Sumie. Zamiast do galerii handlowej idźmy na strzelnicę, a paczka amunicji do wystrzelania niech będzie najlepszym prezentem dla wnuczka na Mikołaja od ukochanej babci. Zapraszając Państwa na strzelnicę bardzo przestrzegam, żeby tego nie mylić z zachętą do jakiegoś niewczesnego insurekcjonizmu. Jestem amatorem-krytykiem tak zwanej tradycji powstańczej, nie z braku szacunku dla moich przodków, którzy poszli do Powstań, tylko z rozeznania faktów historycznych, które świadczą, że skutki Powstań polskich były zasuwaniem kamienia grobowego nad trumną Rzeczypospolitej, a nie drogą do wolności. Czyli na strzelnicę nie po to, żeby podejmować jakieś nieskoordynowane amatorskie działania, najdalej do przyszłego piątku, tylko żeby profesjonalizować się w różnych dziedzinach. W innej szkole, w mieście Ostrołęce, opowiedziano mi o tym, jak jest urządzone tamtejsze gimnazjum. Oprócz języków klasycznych naucza się tam także logiki i kaligrafii, choć  żaden minister z Warszawy nie kazał tego robić. I okazało się, że dzieci, które uczą się kaligrafii, zaczynają mieć lepsze wyniki z matematyki. Otóż spójrzcie Państwo w ten sam sposób, przez ten sam pryzmat, na zagadnienie strzelnicy: nauka strzelania jako patriotyczna nauka kaligrafii. Nauka strzelania uczy odpowiedzialności, uczy koordynacji ruchowej, kształci umiejętność skupienia. Młodzi Polacy mają uczyć się strzelać nie po to, żeby angażować się w jakieś nieprofesjonalne przedsięwzięcia, tylko po to, żeby byli sformowani państwowotwórczo, najgłębiej jak to możliwe. A zatem program pozytywny, wykonalny i realistyczny to: Kościół, szkoła, strzelnica.

Oprac. Marek Gizmajer

Rys. Ewa Urniaż-Szymańska