UCZ SIĘ JASIU NA MOKRYCH ŁĄKACH

Marek Lewicki

(Wspólna Sprawa 8)

16 lipca 2013 r. około godz.12.00 pracowałem w ogródku. W pewnym momencie poczułem odrażający odór dolatujący z oczyszczalni Mokre Łąki położonej niecałe 200 m dalej. Po kilku minutach dotarłem na miejsce. Szambiarka zrzucała ścieki do zlewni. Po chwili odjechała pozostawiając cuchnącą studzienkę, a na niej resztki przywiezionego „towaru” i kałuże ścieków.

Okropny fetor powodował odruchy wymiotne. Przezwyciężyłem je, podszedłem i wykonałem kilka zdjęć. Stan zlewni najwyraźniej nie był efektem tylko jednego zrzutu, ale kilku. Nikt tego nie pilnował! Zadzwoniłem do kierownika oczyszczalni pana Andrzeja Ruszkowskiego i poprosiłem o rozmowę. Odbyła się przy zlewni. Stała tam już następna szambiarka, a kierowca przygotowywał zrzut. Zapytałem, dlaczego nie ma nikogo, kto by oczyścił miejsce. - Będzie sprzątnięte, gdy szambiarka zakończy wyładunek - stwierdził pan kierownik. Zastanowiłem się, czy na pewno. Zdjęcia zrobione po odjeździe poprzedniej przedstawiają inną rzeczywistość.

Co zrobić? Uciec? Gdy mieszka się w pobliżu nie jest to możliwe. Oczywiście można jeszcze nie oddychać… Na moją uwagę, że przez smród na mojej posesji nie możemy normalnie funkcjonować, pan kierownik odrzekł (cytuję) - To przecież oczyszczalnia, więc musi śmierdzieć. – Po chwili dodał - a gdzie panu śmierdzi? Za tym lasem? - wskazał na wschód. - Przejdźcie się i sprawdźcie - zwrócił się do stojących obok pracowników i kierowcy. - Śmierdzi, bo wieje zachodni wiatr. Nie przyszedłbym, gdyby nie śmierdziało – odrzekłem nieco rozbawiony poleceniem kierownika. – Niech pan idzie do prezesa – zadecydował kierownik. Poszedłem.

Pan prezes wysłuchał mojej skargi, po czym poszliśmy do zlewni, gdzie usłyszałem podobne wyjaśnienie – Tu nie śmierdzi, a resztki przy studzience będą sprzątnięte. Jest dużo wozów i przyjeżdżają jeden za drugim. - Widać było, że to typowe zaklinanie rzeczywistości nie wróżące poprawy warunków życia i zdrowia, więc drążyłem temat. – Od odjazdu szambiarki upłynęło około 10 minut. Był więc czas, aby zrobić porządek. Po każdym zrzucie teren przy zlewni chyba powinien być spłukany, a studzienka oczyszczona. Od tego smrodu cierpią mieszkańcy. – Na to pan prezes odparł (znów cytuję) – Może to od pana śmierdzi? W takim stroju pan przeszedł... Następnym razem niech się pan przebierze. – Pogratulowałem mu dobrego wychowania i zapytałem o nazwisko. – Nazwiska nie podam. Jestem prezesem oczyszczalni Mokre Łąki i to musi wystarczyć – odparł.

Rozmowie przysłuchiwało się kilku pracowników i kierowców. Był to zapewne dla nich roboczy instruktarz jak pracować, dbać o czystość i porządek, a nade wszystko jak rozmawiać z petentem. Sytuacja była zbliżona do scenki „Ucz się Jasiu” z Kabaretu Dudek, w której Jan Kobuszewski jako majster hydraulik szkolił ucznia Wiesława Gołasa jak rozmawiać z petentem Wiesławem Michnikowskim. W scence tej majster najważniejsze fragmenty swojej wypowiedzi polecał uczniowi podkreślać „wężykiem, wężykiem”. Wkrótce życie pokazało, że kluczowe fragmenty wypowiedzi pana prezesa Mokrych Łąk zostały podkreślone i zapamiętane przez pracowników.

Kilka tygodni później, 13 sierpnia około godz. 15.00, ponownie w moim ogrodzie zostałem zaalarmowany smrodem z oczyszczalni. Po dotarciu na miejsce zobaczyłem kałużę przy kratce ściekowej. Wokół unosił się duszący fetor. Sytuacja była nieco lepsza niż poprzednio, ale nadal nie do zaakceptowania. Zrobiłem zdjęcie. Po kilku sekundach pojawili się dwaj pracownicy. Wyższy, w średnim wieku, szczupły, o pociągłej twarzy zaczął krzyczeć, co tu robię. Wyjaśniłem i zapytałem, dlaczego nikt tego nie spłukiwał. W odpowiedzi pracownik pchnął mnie kilkakrotnie krzycząc, że tu nie wolno wchodzić. Dodał, że miałem brudne spodnie, więc pewnie sam śmierdziałem. Drugi pracownik zaczął sprzątać teren. A zatem, pomimo rozmowy z kierownikiem i prezesem w ciągu czterech tygodni nic się nie zmieniło, czyli „instruktaż Jasia” z 16 lipca spełnił swoje zadanie. 18 lipca o sprawie został też pisemnie powiadomiony pan wójt. I co? I nic.

Cała ta sytuacja świadczy o braku szacunku władzy do mieszkańców, którzy już dziesiątki razy interweniowali w oczyszczalni i w urzędzie gminy w sprawie fetoru dochodzącego z tego przedsiębiorstwa, podobno nowoczesnego. Nasuwa się też pytanie, czy komisja odbierająca obiekt widziała nierówności terenu, które zasadniczo utrudniają pracownikom jego czyszczenie w rozsądnym czasie. Ktoś zapewne dostał za TO pieniądze, a może i nagrody. Bez względu na trudności z utrzymaniem czystości przy zlewni nic nie może usprawiedliwić aktualnego stanu. W roku 1998 Decyzją nr 366/98 pan wójt Witold Malarowski zaakceptował lokalizację oczyszczalni w bezpośrednim sąsiedztwie prywatnych działek i budynków mieszkalnych, więc przede wszystkim to on ponosi odpowiedzialność za ten stan.

Zdaję sobie sprawę, że dolatujące odory to nie tylko problem zlewni, ale także – a może przede wszystkim – filtrów. Jednak ten pierwszy można usunąć natychmiast i to znikomym kosztem. Nierówności nawierzchni gromadzące fekalia można było zlikwidować już dawno. Jak to możliwe, że w czasie ośmiu lat eksploatacji oczyszczalnia nie dopracowała się procedur zapewniających czystość? Czy w XXI wieku w Unii Europejskiej tak trudno jest zautomatyzować, a przynajmniej zmechanizować spłukiwanie? Obecnie pracownicy mają do dyspozycji wąż ogrodowy i miotłę... Jeżeli do tego mówią otwarcie, że “oczyszczalnia musi śmierdzieć”, to znaczy, że nikt tu nie dba o czyste powietrze. Więc jeśli nic się nie zmieni, może trzeba będzie pomyśleć o zmianie nazwy przedsiębiorstwa na Śmierdzące Łąki?

Autor: emerytowany nauczyciel przedmiotów technicznych, społecznik i działacz patriotyczny, mieszkaniec Truskawia