Ty nad poziomy wylatuj

(Wspólna Sprawa 16)

Nasze Liceum im. ks. Stanisława Konarskiego w Rzeszowie było stare, powstało w roku 1658, a więc jeszcze w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Szkoła z tradycjami. Tę tradycję czuło się, choć nie zawsze. Młodość ją przełamywała swoją fantazją. W połowie IX klasy nasz kolega Jacek Kowalski otrzymał sześć dwój. Ojciec w ostatnim geście rozpaczy ściął Jackowi włosy, zapewne przy użyciu jakiegoś zręcznego podstępu, „do zera”. W jaki sposób Jacek kupił rudą (naturalny kolor jego włosów), obfitą perukę - pozostanie jego tajemnicą. Dość, że nosił ją ku uciesze naszej, a w końcu także i swojej, i sam kreował dowcipne sytuacje związane z golizną swojej głowy (np. z tyłu swojej czaszki namalował ludzką twarz i o zmroku zaskakiwał idących za nim przechodniów po zdjęciu czapki swoją rzekomo odwróconą o 180 stopni głową). Na lekcji rosyjskiego u pani profesor Holdanowicz Jacek siedział w swojej rudej peruce, gdyż ta dobra kobieta uwierzyła, że Jackowi jest w klasie bardzo zimno w głowę w tę surową zimę. Tymczasem profesor Perdeus pikietował co rano bramę szkoły i wpuszczał tylko tych, którzy spełniali wymagania regulaminu. I oto do szkoły zbliża się, potwornie zarośnięty na rudo, Jacek. Profesor Perdeus natychmiast wysyła go do fryzjera. Jacek idzie za kiosk „Ruchu”(10 m dalej), chowa perukę do teczki, wraca w czapce uczniowskiej do bramy, mówi profesorowi głośno „Dzień dobry” i nisko kłania się czapką. Podobno nigdy potem nie widziano profesora Perdeusa tak zdezorientowanego.

Osobnym rozdziałem jest przyległy do gimnazjum kościół i lekcje religii z ks. Walentym Balem. Okres religii w szkole trwał chyba tylko pół roku 1957 i potem powrócono do stanu poprzedniego, bez religii. Praktycznie na lekcje tego przedmiotu uczęszczali wszyscy. Nasz katecheta ks. Bal był także obiektem naszych żartów i nieraz paradował w klasie z tarczą szkolną na rękawie sutanny, zręcznie przypiętą przez Janusza Puchalskiego. Po zdobyciu jakiejś ważnej nagrody literackiej przez Marka Hłaskę, gdy stał się on atrakcyjnym pisarzem, ks. Bal mając na uwadze na pewno niebudujące ordynarne słownictwo pisarza ostrzegał nas przed jego książką p.t. „Pierwszy krok w chmurach”. Na to ostrzeżenie Janusz zareagował rewelacją, że on już jest po przeczytaniu „Drugiego kroku w chmurach”. Ksiądz docenił humor Janusza, syna i wnuka rzeszowskich kowali. Trudno zapomnieć te lekcje w zakrystii o potężnych murach, piękne wnętrze kościoła, pobudzający wyobraźnię i chwytający wzruszeniem za gardło obraz „Chrystus za Ludzkość, Polak za Ojczyznę”, stiuki, płaskorzeźby; wszystko to migoce w moich wspomnieniach w blasku choinki, w cieple szopki...

Duże wrażenie na uczniach robił prof. Mieczysław Krzyżanowski, czyściutki, zadbany, wysportowany staruszek o szlachetnych rysach twarzy senatora i olśniewająco białym uzębieniu. Tu może mała dygresja. Rywalizowałem w klasie z utalentowanym człowiekiem - Jerzym Urbanem. Właśnie w tej chwili spostrzegłem, że Czytelnikowi grozi pomyłka. Nie, nie, uspokój się, Czytelniku! To nie ten Urban! Rywalizacja ta miała odbicie w ocenach bardzo dobrych, chyba z prawie wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem biologii, z której obaj mieliśmy oceny dostateczne. Budziło to wtedy pewne zdziwienie rodziców. Tajemnica tkwiła w sposobach pytania nauczyciela i w jego nietypowym podejściu do odpytywania. Prof. Krzyżanowski był wśród pedagogów unikatem, gdyż autentycznie nienawidził systematycznego odpytywania. Zamiast nudnych metod innych nauczycieli, które tamci znajdowali w tchnących stęchlizną księgach pedagogicznych nasyconych jakimiś naukowymi i śmiertelnie nudnymi wnioskami, on stosował metody nowatorskie. O tym, kto miał odpowiadać, decydował los: profesor rzucał w klasę swoim beretem. Na kogo beret upadł, ten odpowiadał. Gdy beret upadł na Grzesia - tak profesor nazywał szkielet ludzki stojący w gabinecie – to ani Grzesio, ani nikt inny w tym dniu nie był pytany. Był też i drugi, raz tylko zastosowany sposób sprawdzania wiadomości. Profesor zdjął wtedy z pieca zakurzoną, szklaną półkulę, przeczyścił ją swoim beretem i oznajmił jasne i proste reguły egzaminacyjne: „Duża głowa świadczy o mądrości, więc kula na nią nie wejdzie i właściciel głowy otrzyma ocenę dobrą. Głupia głowa jest mała i kula da się na nią włożyć - wtedy uczeń otrzyma ocenę dostateczną”. Aby otrzymać ocenę bardzo dobrą trzeba jednak było odpowiadać na pytania dotyczące biologii.

Już nie pamiętam, jak wypadła próba kuli, ale i tak to dużego znaczenia nie miało, bo aby przed końcem okresu uzupełnić oceny w dzienniku profesor czasem wychodził z klasy zostawiwszy dziennik na stole, a potem wracając taktownie pukał do drzwi. Jedyną chyba ocenę bardzo dobrą miał Tadeusz Stasieńko, sympatyczny kolega, który przeniósł się do nas z jakiejś szkoły jarosławskiej, a Jarosław był ukochanym miastem profesora! Z rozrzewnieniem wspominał z Tadkiem czarowne uliczki tego miasta i wspaniały San - najpiękniejszą rzekę świata. Od tych błogich wspomnień tylko sekundy mogły dzielić profesora od wybuchu gniewu z powodu jakiegoś mało przyjemnego skojarzenia, nigdy jednak nie związanego z Jarosławiem. Z kolei dość nieoczekiwanie dawało się powrócić do przyjemnego nastroju. Różne mogły być tego przyczyny. Mógł to być przydział nowego fartucha do pracowni biologicznej dla profesora i jego asystenta-preparatora, starszego chudego pana, który zdawał się żyć w ciągłym strachu z nieznanych powodów. Profesor zarządzał wtedy „obłóczyny”. Paliły się świece, dwaj uczniowie trzymali fartuch za rękawy, trzeci za kołnierz, rozlegały się najbardziej uroczyste pieśni, a profesor z nabożeństwem i zachowując właściwą powagę wstępował uroczyście w fartuch.

Innego dnia byliśmy na lekcji biologii świadkami niezwykłego wydarzenia. Pan asystent w ramach swoich obowiązków służbowych, wykazując ponadto jakże cenną inicjatywę, pomalował eksponat węża boa - dumę gabinetu biologicznego - na czerwono! Najprawdopodobniej była to farba podkładowa, wskazująca na pewien stan przejściowy preparacji i konserwator zamierzał ozdabiać węża podejmując dalsze inicjatywy. Jednakże, połączenie jaskrawej czerwieni gada ze zbyt szklanymi - zdaniem profesora - oczami asystenta wywołało u profesora furię o mocy tornado, wypływającą z całkowicie nieuzasadnionych podejrzeń. Po chwili jednak wszystko się wyjaśniło i na zgodę obaj starsi panowie odśpiewali hymn monarchii austriackiej „Boże, ochroń, Boże wspieraj nam Cesarza”.  Profesor śpiewał hymn z natchnioną twarzą, stojąc w postawie zasadniczej na krześle ustawionym na katedrze. Do chóru dołączył także blacharz Nalborczyk (brat naszej nauczycielki geografii), który coś tam wtedy naprawiał w naszej klasie. Wspaniały, fantazyjny popis budził nasz najszczerszy zachwyt i łzy śmiechu. Od tego czasu nie mogę już poważnie słuchać oficjalnych przemówień. Nic na to nie poradzę - zawsze uruchamiana jest fantazja, tak miło zaimplementowana przez prof. Krzyżanowskiego, i wyobrażam sobie dostojnego mówcę, jak wypija duszkiem płyn regenerujący gardło, który w potocznym przeświadczeniu jest wodą, a tak naprawdę to czystym spirytusem, wchodzi na pulpit i śpiewa. Profesor był niezrównany pod każdym względem: gdy tłumaczył nam tajniki biologii, robił to nowocześnie, świetnie punktował najważniejsze rzeczy i wielu z nas studiując potem medycynę sięgało do notatek z jego lekcji.

Humor dopisywał nam zawsze. Chyba w X klasie mieliśmy salę na parterze od ul. 3 Maja i właśnie miała się odbyć lekcja przysposobienia obronnego z prof. Opalińskim, jak powiedział nasz kolega Władzio Szwaj, „przykładem prymitywnie zbudowanego kryształu”. Na kilka minut przed lekcją zobaczyliśmy górala w stroju ludowym z kobzą-weteranką góralskich chrzcin i wesel. Góral nie był zwyczajny. Był stary, z pooraną jak oscypek twarzą, przydymiony jakiś, mały, z policzkami, których obwisłość była na pewno w związku przyczynowym z kobzą. Również jego strój ludowy, aczkolwiek w zasadzie malowniczy, delikatnie mówiąc odbiegał od stanu świeżości i czystych kolorów. Zaprosiliśmy go do środka, a on nie dał się długo namawiać. Tu dodam dla jasności, że illo tempore spotkanie górala w stroju ludowym z kobzą na ul. 3 Maja w Rzeszowie było prawie tak samo prawdopodobne jak znalezienie igły w stogu siana. Artysta zaczął grać przy katedrze pierwsze utwory, gdy wszedł nauczyciel. Góral przerwał. Rozdęte przy graniu, niezwykłej wielkości policzki powróciły do kształtu mogącego tylko z trudem uchodzić za normalny. Spojrzał pytająco, ale bynajmniej nie na zdumionego nauczyciela tylko na swoich pracodawców. Jan Turski zbierając do czapki pieniądze ze spokojem powiedział: „Kobziarzu, grajcie dalej!” I góral, po takim przyzwoleniu „gospodarza” rozpoczął długi koncert.

Czasem żarty kończyły się gorzej. Oto upalny dzień czerwcowy, lekcja fizyki z prof. Dziedzicem, który nas wszystkich dzielił na Stasiów i Tadziów („teraz ty, Stasiu, a teraz ty, Tadziu”), w ławkach uczniowskich kamienna cisza, brzęczy mucha, ta jedyna być może, znienawidzona, która przylatuje do wszystkich klas świata na ostre przepytywanie. Profesor otworzył dziennik i z cicha zaczyna sobie gwizdać: „Spoza gór i rzek wyszliśmy na brzeg...” Zenit grozy. Nagle profesor sięga do wewnętrznej kieszeni i wyjmuje coś białego, ciągnie, ciągnie to coś, a to coś nie chce się kończyć. Wreszcie wyjął białą płachtę jakby nadprzyrodzonych rozmiarów, zarzucił sobie na głowę (profesor miał głowę codziennie starannie wygoloną i wypolerowaną dookoła, w stopniu, który wzbudzał nasz zachwyt) i wytarł ją z potu. Tego już nikt nie wytrzymał i klasa wybuchnęła śmiechem. On nie przerwał gwizdania: „...czy stąd niedaleko już....” Po chwili składa niewiarygodnych rozmiarów płachtę, chowa ją z powrotem i palec profesora przesuwa się po nazwiskach uczniów. Powoli padają nazwiska: „...Baran...- bardzo ciężko, ...Bator...- dostateczny, ...Hady...- ty wisisz u mnie na włosku”. Na to Hady przytomnie ściągnął sprawę na ziemię: „Panie Profesorze, przecież Pan Profesor nie ma włosków”. Profesor: „Tyś już przepadł, Hady”. I Hady repetował IX klasę.

Osobne słowa należą się moim kolegom szkolnym. Niewiele rzeczy wiąże silniej niż wspólnie przeżyte dni młodości, które wydają się nam teraz beztroskie i wspaniałe. Jacy byli moi koledzy, niech świadczy fakt, że wszyscy z naszej klasy dostali się na studia wyższe, co jest chyba ewenementem. Dobrze to świadczy o wartości nauki pobieranej w naszej szkole. Nasza szkoła nie była szkołą prowincjonalną. Prowincji nie wyznacza geografia, wyznacza ją zastój myślenia, płytka i jałowa jednokierunkowość, uzurpowanie sobie nieomylności i tłumienie krytyki. Podczas całego mojego pobytu w szkole nikt nie naginał mojego umysłu do czegokolwiek, zawsze zostawiano mi swobodę wyboru. Traktowano nas jak pełnowartościowych ludzi, a nie jak czyjąś własność, którą ma się prawo formować według wziętego skądś wzoru. I choć związałem się z Warszawą, choć Uniwersytet Warszawski uważam za moją macierzystą uczelnię, to przecież nie zapominam, nie mogę zapomnieć o Starej Szkole i jej nauczycielach i o tym, co starali się mi przekazać.